Kto chciał być wtedy szefem, musiał wstąpić do „zakonu" PZPR. Dziś, by kierować wielką państwową firmą, może i do PiS od razu zapisywać się nie trzeba, ale plecy na Nowogrodzkiej są niezbędne. Za poprzedników z PO i PSL było zresztą podobnie, ale obecna władza umiejętność puszczania w ruch karuzeli kadrowej doprowadziła do maestrii.
O zachowaniu fotela nie decydują już umiejętności menedżerskie czy sprawność w wypracowywaniu coraz wyższych zysków albo – jak to się mówi na giełdzie – wartości dla akcjonariuszy. Teraz w cenie jest orientacja w tarciach frakcyjnych i kupowanie posadami przychylności partyjnych koterii. Kto nie łapie, skąd wieje wiatr, tego wiatr wywieje, choćby był najlepszym fachowcem.
Dlatego ocenę 4- (w skali szkolnej 1–6) wystawioną przez czytelników „Parkietu" i „Rzeczpospolitej" prezesom państwowych spółek notowanych na giełdzie uważam za wyrok mocno łaskawy. I raczej wyraz wiary w pozycję rynkową tych firm niż w ich szefów.
Wielkie firmy państwowe dominują na swoich rynkach. Często nie mają liczącej się prywatnej czy zagranicznej konkurencji, która zmuszałaby zarządy do wykazania się wysokimi umiejętnościami. W wielu branżach jeśli już rywalizują, to na małą skali z innymi państwowymi firmami nadzorowanymi przez tego samego ministra. A ten – jak ojciec – dzieciom zginąć nie da.
W takim otoczeniu łatwo im wykazać się zyskami, gdy gospodarka pędzi i PKB rośnie w oszałamiającym tempie ponad 5 proc. rocznie. Kryterium prawdy nadejdzie, gdy gospodarka przyhamuje albo – uchowaj, Boże – znowu, jak w 2008 r., pojawi się kryzys.