Na nic zdało się też prezydenckie ultimatum, że nie podpisze ustawy o SN, dopóki nie zostanie uchwalona zgłoszona przez niego zmiana do ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Chodzi m.in. o to, by członków KRS Sejm wybierał większością trzech piątych głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów.

Jeśli intencje prezydenta były szczere i rzeczywiście chodziło mu o rozważną rozmowę o zmianach w wymiarze sprawiedliwości, mocno się przeliczył. Chciał twardo rozmawiać z własnym obozem politycznym, a tymczasem to PiS stawia go w bardzo trudnej sytuacji. Zamiast dostać dwie ustawy: osobno tę o SN i osobną z własną poprawką, na jego biurko trafi jeden akt prawny. Sejm uchwalił proponowaną przez prezydenta zmianę. Teraz czas, by Andrzej Duda dotrzymał słowa i podpisał ustawę o SN. Nie ma zresztą wyjścia: jego poprawka jest właśnie w tej ustawie.

Prezydent nie powstrzyma też upartyjnienia sądów. Biorąc pod uwagę liczebność Klubu PiS i to, że inni posłowie mogą się rozejść i za późno dowiedzieć o głosowaniu (a tak już było), nietrudno sobie wyobrazić, że kandydatów na sędziów w KRS będzie typowała jedna partia polityczna.

Nie mam nic przeciwko zmianom w wymiarze sprawiedliwości, bo są potrzebne. Procesy ciągną się latami, brakuje sędziów, a spraw przybywa. Od tego rząd powinien zacząć. Wymienianie jednych sędziów na innych – posłusznych władzy – trudno jednak nazywać reformą.

Sędziowie nie angażują się w politykę. Swoje poglądy ujawniają w jedyny możliwy sposób, czyli przy urnach wyborczych. To najwłaściwsze miejsce nie tylko dla sędziów, by pokazać politykom, co o nich myślimy. Każdy, kto dziś na ulicach czy pod gmachem Sądu Najwyższego sprzeciwia się niszczeniu trójpodziału władzy, będzie miał – przy okazji kolejnych wyborów – możliwość, by realnie zaprotestować. Problem w tym, że jeśli wierzyć sondażom, dostanie listę z tymi samymi nazwiskami. ©?