Bardzo jestem więc ciekaw, jakich słów użyłby dziś, gdy dowiedzieliśmy się, że Kamil Zaradkiewicz, dyrektor w Trybunale Konstytucyjnym, który kilka tygodni temu zaczął krytykować jego prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, tuż po swym pierwszym ataku na TK został z rekomendacji Skarbu Państwa członkiem rady nadzorczej państwowej spółki Naftoport. Albo jak nazwałby sytuację, w której trzeci już z rzędu poseł Prawa i Sprawiedliwości porzucił mandat, by zostać członkiem zarządu kluczowej spółki w sektorze finansowym. Ciekawi mnie też, co by powiedział na to, że sprzyjający PiS Ruch Kontroli Wyborów, zajmujący się jawnością procesu wyborczego, zdobywa niemal 1,5 mln zł grantu z Ministerstwa Spraw Zagranicznych na organizację debat dotyczących polityki międzynarodowej. I jak skomentowałby fakt, że w tym konkursie 700 tys. zł dostała uczelnia założona przez popierającego PiS ojca Tadeusza Rydzyka.

Choć szczerze mówiąc, odpowiedzi na te pytania są do bólu przewidywalne. PiS jest konsekwentny. Zapowiadał, że skończy z zatrudnianiem w instytucjach państwowych ludzi związanych z rządem PO–PSL. I słowa dotrzymał. Wszyscy zatrudnieni przez poprzednią ekipę są usuwani, a na ich miejsce przychodzą – jak przyznał w jednym z wywiadów sam Jarosław Kaczyński – osoby nie zawsze w pełni kompetentne, ale za to „swoje". Politycy PiS powtarzają, że muszą zatrudniać swoich, bo nie mogą na ważnych stanowiskach trzymać ludzi Platformy.

Ale żarty na bok: PiS wygrał wybory również dzięki temu, że krytykował fatalny styl rządów PO. Platforma, uwierzywszy słowom Donalda Tuska, że może przegrać wyłącznie ze sobą, zachowywała się, jakby wolno jej było więcej. Tyle tylko, że PiS idzie dziś ochoczo w ślady poprzedników, przekraczając kolejne granice. A to przecież obecna partia rządząca obiecywała przywrócenie wysokich standardów w życiu publicznym. Posada w radzie nadzorczej państwowej spółki dla Kamila Zaradkiewicza po tym, gdy zaatakował śmiertelnego wroga PiS Andrzeja Rzeplińskiego, nie ma jednak z nimi wiele wspólnego.