W wymiarze sprawiedliwości, podobnie jak wszędzie, funkcjonuje wiara w mity. Takim mitem od dekad jest urząd sędziego jako ukoronowanie kariery prawniczej. W ostatnich latach pojawił się inny: sędzia pokoju. Lansowany najpierw przez partie polityczne, a ostatnio przez prezydenta. Sam zamysł, wzorowany na anglosaskich rozwiązaniach, jest dobry. Sędziowie pokoju mieliby przejąć sprawy o tzw. pietruszkę, których zwykłemu sędziemu orzekać się nie godzi. Byłby to sposób na odkorkowanie sądów. Pomysł wart jest rozważenia. Sędziowie powinni zająć się poważniejszymi sprawami, a te drobne, które nie wymagają sędziowskiego majestatu, mogą trafić w sferę trochę mediacyjną, trochę może przypominającą stare kolegia w wersji 2.0. Jeżeli obywatelowi zagwarantuje się odwołanie od decyzji sędziów pokoju do tradycyjnego sądu, to rokowania będą dobre.
Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. I nie chodzi nawet o to, że potrzebna byłaby zmiana konstytucji. Kim jednak będą sędziowie pokoju i kto ich wybierze? Bo sukces tej instytucji opiera się na autorytecie i zaufaniu społeczności lokalnych, w których ma działać. Czy mają ich wybierać środowiska sędziowskie czy lokalne gremia? A może sami obywatele w powszechnych wyborach? Mandat z bezpośrednich wyborów daje wszak siłę nieporównywalną z innymi.
Czytaj także:
Sędzia pokoju od drobnych spraw
Czytałem stenogramy z Okrągłego Stołu, podstolika ds. prawa i sądów. Tam w dyskusji prof. Adam Strzembosz rzucił ciekawą propozycję, by wzmocnić autorytet ławników właśnie poprzez objęcie ich wyborem bezpośrednim w tym samym czasie co parlament i rady narodowe. Pomysł wydawał się świetny. A jednak szybko profesorowi wykazano, że wybór ławników może stać się plebiscytem politycznym, bo poszczególne ugrupowania będą wystawiać swoje listy z kandydatami...