Ceny węgla w europejskich portach są dziś o przeszło połowę niższe niż przy bramach polskich kopalni, ceny surowca ze wschodu są na zbliżonym do nich poziomie. Tymczasem tona węgla z polskich kopalni kosztuje w przybliżeniu około 600 złotych.

Ta drożyzna nie wzięła się z przypadku. Jest efektem politycznego zamysłu pod hasłem „obrona polskiego górnictwa". W gabinetach politycznych postanowiono udowodnić, że rodzime kopalnie są dochodowe.

Szkopuł w tym, że polskie złoża węgla stają się coraz trudniej dostępne – co podnosi koszty i zwiększa ryzyko dla schodzących pod ziemię górników. Dotyczy to w szczególności matecznika polskiego górnictwa – Śląska. Żeby dobrać się w bezpieczny sposób do głębszych zasobów, należałoby poczynić kosztowne inwestycje, co dodatkowo obciąża bilans kopalni i, rzecz jasna, przekłada się na ceny. A inwestowanie po to, żeby sprzedawać jeszcze drożej, to już absurd pierwszej wody.

Trudno się zatem dziwić, że w 2018 r. Polskę zalało prawie 20 mln ton węgla zagranicznego. Nawet państwowe koncerny energetyczne – zobligowane półformalnie przez nieistniejący już resort energii do kosztownych zakupów w polskich kopalniach – dyskretnie dokupują węgiel z zagranicy. Tymczasem na przykopalnianych zwałach w Polsce zapasy rosną. Błędne koło się zamyka.

Nie istnieje scenariusz, w którym polski węgiel mógłby stać się realnie rentownym biznesem. Można pomstować na Brukselę i jej zielony ład, ale surowca mamy coraz mniej, coraz gorszej jakości i coraz głębiej. Z czysto politycznych powodów próbuje się tworzyć iluzję, że Polska węglem stoi, a dzięki zmyślnej polityce można jeszcze uniknąć stoczenia się w przepaść. Nie można.