Miliony Polaków znowu wyprawią się nad Bałtyk, aby patrzeć w romantyczną, morską dal, a przy okazji sycić nosy zapachem zjełczałego tłuszczu nieodmiennie wydobywającego się z rozlicznych „salonów frytek", a podniebienia karkówką z grilla oraz rybą (z rzadka tylko pochodzącą z naszego morza). W Peerelu na pytanie, dlaczego, skoro po wojnie otrzymaliśmy tak szeroki dostęp do morza, mamy tak mało ryb, odpowiadano, że to właśnie z powodu tej wielkości – dopiero teraz ryby mają gdzie uciekać. Coś w tym jest.
Nadbałtyccy wczasowicze będą znowu musieli staczać poranne bitwy o kawałek plaży, niestrudzenie sobie ten „własny" kawałek grodzić parawanami i pracowicie, korzystając z łokci, przedzierać się przez spocony tłum. Wszystko to w towarzystwie ryczącej zewsząd muzyki. Inni, z nieco bardziej zasobnymi portfelami, wyprawią się nad cieplejsze morza, prężąc ciała na wczasach all inclusive, tej szczytowej formie przemysłu turystycznego, którą tak zabawnie sportretował w powieści David Lodge. Będzie elegancko – na plaży tylko leżaki, choć o miejsce nad samym morzem też trzeba powalczyć. „Allinkluzitowcy" powetują to sobie kolorowymi drinkami z palemką, a fetor zjełczałego oleju ich ominie.
Spora będzie też grupa uczestników „wczasów po polsku w sosie własnym". To nowa oferta branży turystycznej, polegająca na przeniesieniu kawałka ojczyzny gdzieś do Chorwacji lub Grecji. W efekcie wczasowicz jest obsługiwany wyłącznie przez polski personel, a kartę dań wypełniają wyroby rodzimej kuchni: smalec, „kiełbasa śląska z wody", schabowy z kapustą i ziemniakami oraz, jakżeby inaczej, karkówka z grilla w towarzystwie kiszonego ogórka. W barze – wyborowa i tyskie. Zachodzę w głowę, po co przemieszczać się tysiące kilometrów, skoro najlepszego schabowego z kapustą robi teściowa, a wyborowa pod karkówkę na szwagrowskiej działce smakuje niczym ambrozja.
Tymczasem jeśli w czasie wakacyjnego spowolnienia naprawdę warto czegoś posmakować, to Białostocczyzny w sosie z lekka artystycznym i nie tylko własnym. Oto w tym roku, w prześlicznym Supraślu, którego klimat kojarzy mi się z latami 60., w końcu czerwca rozpoczyna się Podlasie Slow Fest, impreza wprost wymarzona dla ludzi, którzy na co dzień pracują niczym małe śrubki globalnych konglomeratów, ale których umysły nie zostały jeszcze całkowicie przeorane przez coś, co nosi dumną nazwę – uwaga, oksymoron! – „kultury korporacyjnej". Impreza idealna dla korpoludków, którzy zachowali jeszcze ambicje inne niż tylko wdrapanie się na kolejny szczebelek kariery, „pozyskanie" lepszego samochodu i większego limitu na karcie kredytowej.
A propos śrubek. Wielkie przyjęcie na Kremlu, kilka miesięcy po zakończeniu II wojny światowej: strojna sala wypełniona przez marszałków, generalicję, wyższych oficerów Armii Czerwonej i partyjnych dostojników. Stalin wznosi kieliszek, ale jego przemówienie jest dziwne – wygłasza toast na cześć śrubek. Za śrubki, dzięki którym wszystko funkcjonuje, cały mechanizm jest trwały. Partyjni notable, marszałkowie, generałowie, wyżsi oficerowie Armii Czerwonej pyszniący się swoim wojskowym geniuszem, dumni z pokonania Tysiącletniej Rzeszy, w lot łapią, o co Stalinowi chodzi – to o nich mówi Stalin, to oni są śrubkami. Tylko śrubkami – ważnym elementem w mechanizmie robotniczo-chłopskiego państwa, ale elementem, który można łatwo zastąpić. Pod rozwagę pracownikom korporacji.