Dostojne wnętrze Opery Narodowej zmieniło charakter. Gdy jaskrawo-czerwona kurtyna rozsunie się, widz nie zobaczy dekoracji tylko biały ekran. Cofamy się do początków ery kina, gdy ta nowa – a zdaniem wielu tandetna – rozrywka starała się dowartościować w eleganckich kinoteatrach.
A może dziś dokonuje się proces odwrotny? Może to elitarna opera próbuje kusić widza tanim dowcipem z komedii filmowej? Jeśli tak, zamiar się udał. Ta inscenizacja „Czarodziejskiego fletu" Mozarta powstała cztery lata temu w berlińskiej Komische Oper i stała się europejską sensacją. Zawędrowała do paru innych teatrów, teraz prawa do stałej eksploatacji kupiła Opera Narodowa.
Reżyser Barrie Kosky – Australijczyk od lat pracujący w Niemczech – i zespół „1927" wymyślili rzecz niezwykłą. Połączyli filmową animację z przedstawieniem. Bywały takie próby w kinie, gdy postaci z kreskówek stawały się partnerami aktorów („Kto wrobił królika Rogera"), animacja wzbogacała też „Tryumf pana Kleksa", ale do opery nie śmiała wkroczyć.
Efekty okazały się zdumiewające. W tym „Czarodziejskim flecie" Królowa Nocy stała się gigantycznym pająkiem. Pamina z Papagenem odbywają szaleńczą pogoń po dachach domów, trzej chłopcy podróżują w balonie wielkiej ćmy, zły Monostatos o wyglądzie Nosferatu prowadzi na smyczy stado wilków. A Papageno upiwszy się różowym koktajlem unosi się w górę w towarzystwie różowych słoni.
Co najważniejsze – wykonawcy w ogóle nie ruszają się z miejsca, ukazują się tylko na specjalnych platformach w różnych fragmentach białego ekranu. Resztę załatwiają rysunkowe animacje, feeria barw, pomysłów, postaci, motywów i wzorów, techniczna precyzja. Do spektaklu wykonano ponad 900 rysunków.