To już trzecia w ostatnim czasie premiera Opery Śląskiej, która nie jest tylko lokalnym wydarzeniem. Po drapieżnej, zaskakująco aktualnej opowieści o Królu Ubu Pendereckiego i ciekawie uwspółcześnionej „Mocy przeznaczenia" Verdiego bytomski teatr proponuje historię włoskich kochanków z Werony z tragedii Anglika Shakespeare'a, która zainspirowała francuskiego kompozytora Gounoda.
Rodowód tej opery jest zatem interesujący, ale pojawienie się jej na polskiej scenie ma wymiar wręcz sensacyjny. Dzieło Charlesa Gounoda odniosła ogromny sukces na paryskiej prapremierze 150 lat temu i do dziś cieszy się powodzeniem na świecie.
U nas natomiast ta opera nie była wystawiana od niepamiętnych czasów z powodów niezrozumiałych. Polski widz przecież lubi to, co już zna, na przykład tragiczne losy Romea i Julii, opowiedziane w niej jak u Shakespeare'a, choć z pewnymi skrótami. Na dodatek całość Gounod ozdobił przyjemną dla ucha muzyką.
Dlaczego więc nasze teatry nie dostrzegają tej wersji „Romea i Julii"? Może dlatego, że język francuski jest trudniejszy do śpiewania niż włoski? A może Gounod nie daje śpiewakom okazji do łatwych popisów, bardziej zaś wymaga wokalnej subtelności i niuansów w budowaniu postaci?
Najwspanialszym Romeem w XIX wieku był co prawda Polak, Jan Reszke, specjalnie dla niego Gounod dopisał jeszcze jedną arię. Dziś nauka francuskiego repertuaru w naszych uczelniach leży jednak odłogiem i skutki tego odczuwamy.