Oto paradoks opery, ale i jej siła. Można zaprosić gości na premierę wyreżyserowaną przez tegorocznego zdobywcę operowego Oscara, ale w orkiestrowym kanale pojawia się dyrygent tej klasy co Kazushi Ono i kradnie show. Bez niego „Ognisty anioł" Sergiusza Prokofiewa rozbłysnąłby w Operze Narodowej skromnym płomieniem.
Pod batutą wspaniałego japońskiego artysty orkiestra wzniosła się na wyżyny. Muzyka Prokofiewa narastała z każdą sceną aż do szaleńczego finału, przytłaczając widza masą dźwięków. Nic wszakże nie było za głośno. Wystarczyło zamknąć oczy, by delektować się bogactwem muzycznych planów, ale też docenić wyobraźnię Prokofiewa, który dźwiękami wykreował grozę i pożądanie, dramat i ironię, lęk i szyderstwo.
Wyrównany i wysoki jest też poziom wokalny spektaklu. Ta opera opiera się na dwóch karkołomnie trudnych rolach: Renaty, której w dzieciństwie ukazał się anioł, i zakochanego w niej rycerza Ruprechta, pragnącego ją od niego uwolnić. Litwinka Ausrine Stundyte jak burza przemknęła przez pięcioaktową partyturę, a jej dźwięczny sopran ani przez moment nie wykazał oznak zmęczenia.
Sekundował jej znany amerykański baryton Scott Hendricks, choć jego głos lepiej brzmi w muzyce innej niż rosyjska. W różnorodne postacie drugiego planu świetnie wcielili się Polacy: Łukasz Goliński, Krzysztof Bączyk, Agnieszka Rehlis, Bernadetta Grabias.
To nie oni wszakże, ale nazwisko Mariusza Trelińskiego sprawiło, że o bilet na niedzielną premierę toczono zażarte boje. Stworzył on kolejny spektakl, w którym dał wyraz swoim operowym i filmowym fascynacjom.