„Billy Budd": Mroczna łódź podwodna

Znakomity „Billy Budd" w Operze Narodowej pozwala mniej się wstydzić naszych muzycznych zaniedbań.

Aktualizacja: 15.04.2019 18:24 Publikacja: 15.04.2019 17:42

Foto: TW-ON, Krzysztof Bieliński

To najważniejsze i najlepsze przedstawienie na narodowej scenie od kilku sezonów. Nareszcie pojawił się Benjamin Britten i od razu z jednym ze swych najważniejszych dzieł. Nieobecność u nas tego twórcy jest luką wprost karygodną. To tak, jakbyśmy z historii teatru w minionym stuleciu wyrzucili Tadeusza Kantora.

Opery Brittena nie należą, co prawda, do sztuk przyjemnych. Brytyjski kompozytor nie opowiadał łatwych historyjek. Wolał budzić w widzach niepokój, odsłaniać to, co w nas ukryte i o czym często nie chcielibyśmy wiedzieć.

Taki jest i „Billy Budd" z 1951 roku, pozornie jedna z wielu opowieści wojskowych o łamaniu charakterów, o dyscyplinie, za którą kryją się często psychopatyczne skłonności. Akcja rozgrywa się pod koniec XVIII wieku na okręcie wojennym o nazwie, nomen omen, „Nieposkromiony".

Taki też wydaje się marynarz Billy Budd – życzliwy, niebojący się żadnych wyzwań, gotowy do walki. Szybko zyskuje sympatię załogi, tylko surowy oficer John Claggart patrzy na niego podejrzliwe. I uruchamia intrygę, by oskarżyć go o szpiegostwo.

Co właściwie kieruje Claggartem? Polityczna czujność, gdyż Budd wydaje się przesiąknięty ideami rewolucji francuskiej? Czy też piękny, zawsze uśmiechnięty chłopak budzi w nim uczucia, których nie wolno ujawniać i z którymi we własnym życiu zmagał się Britten? A może mamy do czynienia z rodzajem moralitetu o odwiecznej walce dobra ze złem, tego, co mroczne w człowieku, z tym, co jasne i promienne?

Na te pytania musi odpowiedzieć widz, przyzwyczajony, że opera jest sztuką prostych moralnie prawd. A Britten dodatkowo komplikuje opowieść osobą narratora. To Vere, kapitan „Nieposkromionego", który przez lata nie uwolnił się od ciężaru zdarzeń.

Kapitan skazał na śmierć Budda, gdy ten, oburzony nieuzasadnionymi oskarżeniami, przypadkowym ciosem zabił Claggarta. Wyrok został wykonany, choć Vere zdawał sobie sprawę, że ten sympatyczny i uczciwy chłopak jest niewinny. Kapitan nie mógł postąpić inaczej, musiał chronić ład i zasady społeczne.

Wyjątkowy charakter utworu Brittena polega też na tym, że w przeciwieństwie do wielu oper jego tekst nie jest wypełniony marnej jakości poezją. Tu niemal każde słowo ma wagę, resztę dodaje muzyka, wręcz fascynująca bogactwem pomysłów i rozwiązań.

Britten za młodu komponował muzykę do filmów dokumentalnych. Miał zawsze do dyspozycji kilku zaledwie instrumentalistów, co zmuszało go do rozwijania własnej wyobraźni, więc i w „Billym Buddzie" rzadko rozbrzmiewa cała orkiestra.

Używając poszczególnych grup lub pojedynczych instrumentów, Britten osiąga jednak mnóstwo efektów – od brzęku złotych francuskich monet podrzuconych Buddowi po odgłosy bitwy morskiej. Jest obraz wzburzonego morza lub wręcz przeciwnie – bezwietrznej pogody i mgły.

Dyrygent Michał Klauza potrafił to precyzyjnie przekazać. Orkiestra gra momentami jak natchniona, a przy tym z ogromną dyscypliną. Świetnie brzmią chóry, odgrywające istotną rolę, niezwykle wyrównany jest zestaw prawie 20 solistów. Epizody są wyraziste (Wojciech Parchem jako Red Whiskers), ciekawie zarysowano postaci drugoplanowe (Aleksander Teliga – Dansker). Dobrze zróżnicowani zostali nakreślony mocną kreską John Claggart (Gidon Saks) i zniuansowany Vere (Alan Oke).

Młodemu barytonowi Michałowi Partyce brakowało nieco owego tajemniczego uroku, także za sprawą koncepcji reżyserskiej, bardziej eksponującej zbiorowość niż samego Billy'ego Budda. Jednak w drugim akcie w pełni oddał dramat tej postaci.

Inscenizacja Irlandki Annilese Miskimmon to koprodukcja Opery Narodowej z Operą w Oslo. Reżyserka przeniosła akcję w wiek XX, z żaglowca do łodzi podwodnej, której klaustrofobiczna ciasnota sprzyja konfliktom międzyludzkim i ujawnianiu się skrywanych emocji. Taka koncepcja odebrała operze Brittena oddech morskiej przestrzeni, docenić jednak trzeba wyjątkową precyzję reżyserskiej pracy.

Spektakl ma wręcz filmowe tempo i płynność łączenia poszczególnych kadrów. Niestety, na razie „Billy Budd" zacumował na warszawskiej scenie na krótko. Czy znowu będziemy się wstydzić?

To najważniejsze i najlepsze przedstawienie na narodowej scenie od kilku sezonów. Nareszcie pojawił się Benjamin Britten i od razu z jednym ze swych najważniejszych dzieł. Nieobecność u nas tego twórcy jest luką wprost karygodną. To tak, jakbyśmy z historii teatru w minionym stuleciu wyrzucili Tadeusza Kantora.

Opery Brittena nie należą, co prawda, do sztuk przyjemnych. Brytyjski kompozytor nie opowiadał łatwych historyjek. Wolał budzić w widzach niepokój, odsłaniać to, co w nas ukryte i o czym często nie chcielibyśmy wiedzieć.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Kultura
Zmarł Leszek Długosz
Kultura
Timothée Chalamet wyrównał rekord Johna Travolty sprzed 40 lat
Kultura
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie podaje datę otwarcia
Kultura
Malarski instynkt Sharon Stone