Balet wymaga bardzo wrażliwego dyrygenta

Marcin Nałęcz-Niesiołowski: Dyrektor Opery Wrocławskiej opowiada o pracy z tancerzami i choreografami oraz o wielkich superprodukcjach.

Aktualizacja: 16.03.2017 22:12 Publikacja: 16.03.2017 17:07

Balet wymaga bardzo wrażliwego dyrygenta

Foto: Rzeczpospolita

Czy trudno być dyrygentem zespołu baletowego?

Marcin Nałęcz-Niesiołowski: To zależy od doświadczenia i od oczekiwań, bo przecież dyrygent musi dostosować swoją kreację, rozumienie muzyki danego utworu do potrzeb choreografii, ruchu tancerzy na scenie.

A nie zetknął się pan nigdy z opinią, że dla dyrygenta prowadzenie spektakli baletowych jest jednak mniej prestiżowym zajęciem?

Nie, wręcz odwrotnie. Słyszałem nieraz, że przedstawienia baletowe wymagają dyrygenta szczególnie wrażliwego i czułego na wiele aspektów związanych z możliwościami tancerzy. Musi mieć wyczucie tempa, rytmu i wiedzieć, jak ruch połączyć z interpretacją muzyczną.

Istnieją dwa rodzaje muzyki, z której korzystają choreografowie. Pierwsza z nich była od początku tworzona specjalnie dla baletu. Powstawały dzięki temu dzieła wybitne, takie choćby jak „Jezioro łabędzie" Piotra Czajkowskiego, ale mamy też twórczość Ludwiga Minkusa, która wydaje się prosta, wręcz banalna.

A jednak balety Minkusa, by wspomnieć choćby „Don Kichota", są wyjątkowo trudne dla muzyków i dyrygenta, bo trzeba umieć stworzyć interpretację artystyczną, a nie tylko prosty podkład muzyczny do tego, co się dzieje na scenie. Dyrygowanie takimi baletami wymaga ponadto dużej precyzji.

Jak wówczas wyglądają relacje dyrygenta z tancerzami? Każdy z nich jest inny, inaczej wykonuje kombinację skoków, piruety, gesty.

Dlatego ważny jest czas wspólnych prób, bo wtedy ustalamy na przykład, czy dany solista preferuje szybsze czy wolniejsze tempo. Cała trudność naszej pracy polega jednak na tym, że należy zachować czujność podczas każdego spektaklu, wspierając solistę bardziej uważnym dyrygowaniem, wczuwając się w jego kondycję fizyczną i artystyczną danego dnia.

Balet korzysta też z muzyki koncertowej bądź z utworów pisanych z myślą o tańcu, takich jak „Bolero" Ravela czy „El amor brujo" de Falli, które prowadzą potem samodzielne życie koncertowe. Pan też zapewne nieraz dyrygował nimi poza sceną. To wówczas jest inny rodzaj interpretacji?

Powtórzę raz jeszcze: w balecie kluczowa jest wersja tempa i o tym dyrygent musi pamiętać. Ważne jest też, czy przywiązał się do swojej interpretacji wcześniejszej i, przystępując do pracy z baletem, jest w stanie ją zmodyfikować, uwzględnić wymagania sztuki tańca, a jednocześnie, by sam utwór na tym nie ucierpiał. Problem pojawia się również wtedy, gdy publiczność jest przyzwyczajona do wersji, nazwijmy ją, koncertowej danego utworu, o czym nie zawsze pamiętają choreografowie. Niektórzy z nich zakładają na przykład skróty czy powtarzanie pewnych motywów. Wówczas dyrygent musi zdecydować, na ile może ulec takim sugestiom, na ile zaś pozostać wiernym partyturze. Jeśli chodzi o przywołany przykład „Bolera" Ravela, którym dyrygowałem podczas ostatniej premiery Polskiego Baletu Narodowego, to tempo jest tu stałe i nic nie można zmienić, pozostaje jedynie kwestia narastającego crescenda muzycznego wzmacnia-jącego emocje na scenie. Natomiast w „El amor brujo" de Falli połączenie dzieła koncertowego z dziełem baletowym staje się pewnego rodzaju wyzwaniem. Tak samo jak w „Requiem" Mozarta, które także przygotowujemy w wersji scenicznej. Będzie to następna premiera zespołu baletowego Opery Wrocławskiej.

Na którym etapie przygotowań do premiery baletowej powinien pojawiać się dyrygent?

Ja staram się to robić jak najwcześniej. Oczywiście zależy to także od tego, czy choreografia tworzona jest od podstaw, po raz pierwszy, czy też mamy do czynienia z kolejną jej odsłoną, na przykład w przypadku baletu klasycznego, ale też i wielu spektakli współczesnych. Teraz przy okazji planowanej premiery „Requiem" mam okazję do takiej wspólnej pracy z Jackiem Tyskim. Spotykamy się i rozmawiamy na temat samego dzieła i tego, jak choreografia powinna dopełniać i uzupełniać „Requiem".

Który z panów zgłosił pomysł takiego spektaklu baletowego?

To był pomysł wspólny. Zależało nam, żeby w okresie pasyjnym pojawiło się dzieło nawiązujące do tego szczególnego czasu, ale ja nie chciałem ograniczać się wyłącznie do wykonania koncertowego. Szukaliśmy utworu o walorach scenicznych, zależało nam też na propozycji, która budowałaby markę naszego zespołu baletowego.

Czy pan również przygotowuje kolejną operową premierę we Wrocławiu?

Nie, „Kopciuszkiem" Rossiniego będzie dyrygował Włoch, Matteo Pagliari. Moją kolejną premierą będzie superwidowisko w Hali Stulecia, „Faust" Charlesa Gounoda.

Dlaczego taka decyzja?

Chciałbym, żeby Opera Wrocławska była postrzegana jako teatr otwarty na różnych artystów, żeby nie stał się teatrem jednego czy dwóch dyrygentów. Już w tym sezonie około dziesięciu różnych dyrygentów rozpoczęło z nami współpracę, co pod względem artystycznym uważam za bardzo ważne. A poza tym mój kontrakt określa liczbę premier, które sam mogę przygotować muzycznie.

Wśród dyrygentów zaproszonych do Opery Wrocławskiej dominują artyści młodzi.

Ale już znani w świecie muzycznym. Cieszę, że są z nami, mam nadzieję, że z teatrem operowym zwiążą się na dłużej. Chciałbym także oczywiście zapraszać wielkich mistrzów batuty, ale należy się liczyć z możliwościami finansowymi.

Czerwcowy „Faust" będzie pierwszym takim superwidowiskiem, które pan poprowadzi?

Drugim. Pierwszy także był „Faust", ale Antoniego Radziwiłła, zrealizowany w plenerze na dziedzińcu pałacu w Wojanowie. To była rzeczywiście duża, multimedialna produkcja.

Czy tego typu spektakl wymaga innych umiejętności od dyrygenta, radzenia sobie na przykład z dźwiękiem w dużej przestrzeni?

Dźwięk jest oczywiście amplifikowany. Technika nam pomaga, odległość między dyrygentem a sceną, zdecydowanie większa niż w teatrze, jest niwelowana dzięki monitorom wspomagającym solistów i chórzystów.

Lubi pan „Fausta"?

Bardzo, ale nie tylko dlatego wybrałem go na pierwszą superprodukcję podczas mojej dyrekcji. Trudność wyboru odpowiedniego tytułu była spowodowana tym, że przez ostatnich kilkanaście lat dyrektor Ewa Michnik zrealizowała wiele atrakcyjnych dzieł i zaproponowanie rozpoznawalnej opery, która nie była we Wrocławiu prezentowana, to było pewnego rodzaju wyzwanie. Okazało się, że właśnie „Fausta" dawno nie oglądała wrocławska publiczność.

Czy po pół roku pracy w Operze Wrocławskiej pojawiły się wyzwania, których pan wcześniej nie przewidział?

Nie sądziłem, że doba jednak jest tak krótka. Mamy tyle spraw organizacyjnych, artystycznych, a także zamierzeń związanych z inwestycjami niezbędnymi dla Opery Wrocławskiej, że na wszystko z trudem starcza czasu.

Czy trudno być dyrygentem zespołu baletowego?

Marcin Nałęcz-Niesiołowski: To zależy od doświadczenia i od oczekiwań, bo przecież dyrygent musi dostosować swoją kreację, rozumienie muzyki danego utworu do potrzeb choreografii, ruchu tancerzy na scenie.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Kultura
Zmarł Leszek Długosz
Kultura
Timothée Chalamet wyrównał rekord Johna Travolty sprzed 40 lat
Kultura
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie podaje datę otwarcia
Kultura
Malarski instynkt Sharon Stone