Bywalcy klubu mają szczęście oklaskiwać niemal każdy projekt firmowany przez amerykańskiego pianistę Vijaya Iyera.

W niedzielny wieczór wystąpił w Żaku po raz szósty, a jego kompan od fortepianu Craig Taborn - po raz trzeci. Obaj są uznawani przez krytyków za najważniejsze postacie jazzowej sceny, o czym świadczą liczne nagrody. Te przyznawane Iyerowi z pewnością już nie mieszczą się na jego półkach, a do najważniejszych należą: za najlepszy album roku i dla Jazzmana Roku w prestiżowym magazynie „Down Beat”.

Duet Vijaya Iyera i Craiga Taborna to marzenie miłośnika jazzu. Warto podkreślić, że była to polska premiera tej formacji. Można przypuszczać, że album duetu wyda wkrótce wytwórnia ECM Records, dla której obaj nagrywają. Tak jak kiedyś, pod koniec lat 70. XX wieku, usiedli naprzeciwko siebie przy fortepianach dwaj giganci jazzu Herbie Hancock i Chick Corea, tak teraz tworzyli na żywo swoją muzykę czołowi muzycy nowego pokolenia. Już nie młodzi, z bogatym bagażem doświadczeń i osiągnięć, ale niezmiennie odkrywający nowe sposoby kreowania harmonii. Niektórzy krytycy podkreślają, że Iyer i Taborn są u szczytu swych twórczych możliwości. A ja twierdzę, że najlepsze dzieła są przed nimi.

Są z tego samego pokolenia: Taborn to rocznik 1970, Iyer urodził się w 1971 r. i łączy ich współpraca z muzykami awangardowymi. Obaj byli członkami Roscoe Mitchell Note Factory - oktetu, który wystąpił na Jazzowej Jesieni w Bielsku Białej w 2007 r.Obaj występują solo, obaj komponują, ale to improwizacje są ich domeną. Przy czym muzyka Vijaya Iyera wydaje się mieć matematyczną logikę, podczas gdy akordy dobierane przez Craiga Taborna mają swobodę, której nie da się ująć w żadne ramy.

Po koncercie w Klubie Żak mógłbym te cechy przypisać każdemu z nich, bowiem ich drogi improwizacji krzyżowały się, łączyły, prowadziły w różnych kierunkach, by wreszcie porwać nas na bezkresne przestrzenie wyobraźni. Niczego nie dało się tego wieczoru przewidzieć, a to najważniejsza zaleta jazzowego koncertu. Co więcej, żeby pozbierać,  uporządkować wrażenia, jakich dostarczyli muzycy, trzeba czasu, a także dokładnej analizy ich wspólnego nagrania.

Zaczęli występ z różnych punktów, by w ciągu 70 minut dojść do wspólnego celu. Raz przewodnikiem był Iyer, drugi Taborn. W rytmicznym układaniu akordów wydawał się specjalizować Taborn, a Iyer wyznaczał kierunek improwizacji. Taborn był bardziej dynamiczny, Iyer zaś stanowczy w układaniu muzycznych równań, których rozwiązanie zadawał Tabornowi podpowiadając tylko pojedyncze akordy naprowadzające na właściwy kierunek. Po czym zamieniali się rolami.

Pierwszą część koncertu zagrali w układzie: Iyer przy lewym fortepianie z uchyloną klapą, Taborn przy prawym ze zdjętą klapą. W połowie koncertu zamienili się miejscami. Zastanawiałem się dlaczego, ale odpowiedź przyszła szybko, bo zmieniło się brzmienie instrumentów i percepcja ich muzyki. To nie tylko fakt, że każdy fortepian brzmi inaczej, ale i miejsce, z jakiego się słucha koncertu i obserwuje artystów. Słowem, publiczność doświadczyła dwóch różnych wizji tworzonej na żywo muzyki. Z mojego miejsca raz przyglądałem się dłoniom Iyera, drugi raz temu, jak Taborn wkłada rękę pod klapę fortepianu by uzyskać dźwięki preparowane.

Poza apoteozą harmonii i feerią rytmów z ich improwizacji wyłaniały się melodyjne nuty, o co w totalnie improwizowanym koncercie nie jest łatwo.
Koncert duetu Vijay Iyer – Craig Taborn zapadnie mi w pamięć jako przeżycie najbardziej tajemnicze i najbardziej odkrywcze zarazem. Żaden duet nie był dotąd takim wyzwaniem dla mojej wyobraźni muzycznej.

Więcej  na www.jazzjantar.pl