Radiohead świętują właśnie dwudziestolecie wydania albumu „OK Computer”, ale forma obchodów nie jest skostniała i geriatryczna – brytyjska formacja uciekła z katafalku „największej gwiazdy alternatywnej” i zamiast hołdować własnej sławie i przebojom dała ostry, a nawet hermetycznie psychodeliczny koncert dla fanów. Nie było więc w repertuarze „Creep” i „Karma Police”, usłyszeliśmy za to „The National Anthem”, na który nałożyły się cytaty z polskiej audycji o służbie zdrowia.

W przeciwieństwie do wielu festiwalowych koncertów, Radiohead przywiózł ze sobą pełnoprawną koncertową produkcję, która wzmacniała muzykę efektami wizualnymi. Zimne, białe światła układające się jak linie laserów zbiegały się u szczytu sceny, zaś ekrany pokazywały zmiksowany szaleńczo obraz muzyków. Chwilami układ świateł przypominał ten z okładki albumu Genesis „Seconds Out” z 1977 roku, zaś na początku koncertu zespół brzmiał jak Pink Floyd, zwłaszcza w gitarowych partiach „Lucky”. Ale potem maszyna elektronicznych rytmów i loopów rozkręciła się na dobre. Thome Yorke był nad wyraz komunikatywny, komentował „2+2=5” jako absurdalny przepis na współczesny świat. Zespół grał dwie godziny, na dwa bisy złożyło się aż siedem kompozycji, w tym finałowa „Street Spirit”, ale w Glastonbury wykonał o jedną więcej, czyli 25.

Wydarzeniem był show Solange – wysmakowany, dystyngowany, delikatny. Każdy gest wokalistki współtworzył pantomimę z chórkiem i muzykami. Można było się zapatrzeć i zasłuchać. Warto obserwować postępy siostry Beyonce.

A dziś na sceny Openera wejdą The Kills i Foo Fighters Dave'a Grohla z Nirvany.