Nie żyje Leonard Cohen

Leonard Cohen, jeden z najwspanialszych poetów piosenki zmarł wczoraj w wieku 82 lat.

Aktualizacja: 11.11.2016 06:17 Publikacja: 11.11.2016 06:10

Leonard Cohen

Leonard Cohen

Foto: AFP

Hallelujah”, „Dance me to the end of love”, „Marianne”, „Susanne”, „Famous Blue Raincoat”. Nie sposób wymienić wszystkich tytułów jego ballad, które towarzyszyły tylu pokoleniom. W chwilach szczęścia, w chwilach smutku był z nami. Pełen zamyśleń, pełen spełnień i niespełnień. Zwyczajny. Ludzki.

Każdy z nas kiedyś przeżywał podobne chwile jak on. Zachwytu, tęsknoty, szczęścia, gdy ktoś wziął cię za rękę i poprowadził „gdzieś nad rzekę”. Każdy z nas kiedyś budził się o czwartej rano z podobnymi myślami. Niezależnie od tego, czy był to mroźny poranek nowojorski w końcu grudnia czy słoneczny Rzym czy jesienna Warszawa. 

Legendarny piosenkarz i autor przed miesiącem wydał swój ostatni, czternasty album „You Want It Darker”. Urodzony w 1934 roku w Quebec w Kanadzie Cohen początkowo interesował się literaturą. Lata sześćdziesiąte spędził na greckiej wysepce Hydra, wydał wówczas kilka tomików poezji, eksperymentalną powieść „Beautiful Losers” i pierwszy album. Piosenka stała się jego życiem, gdy pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku przeniósł się do Nowego Jorku. W 1969 roku wydał swój drugi album „Songs for a Room” z wielkim przebojem „Bird on Wire”.

Rok później odbył wielkie tournée po Europie, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych. Na jego trzecim albumie znalazła się jedna z jego najpiękniejszych piosenek „Famous Blue Raincoat”. Potem były kolejne albumy, łącznie czternaście, także rejestracje koncertów.

Jego wielką miłością z czasów Hydry była Marianne Ihlen, to do niej kierował później swoje ballady „So Long”, „Marianne”, „Bird on Wire”. W latach 70., gdy ich miłość wygasła Cohen związał się z artystką Susanne Elrod, z którą miał dwoje dzieci – Adama i Lorkę. Adam był ostatnio koproducentem jego albumu.

Cohen pochodził z żydowskiej rodziny, ale w latach 70.zainteresował się buddyzmem. Drugą połowę lat 90.przeżył w wśród buddystów w Mount Baldy Zen Center w Los Angeles.

W 2005 roku przeżył trudne chwile, gdy jego menedżerka Kelley Lynch, sprzeniewierzyła ponad 5 milionów dolarów, zostawiając mu jedynie 150 tysięcy, sumę, która nie wystarczała mu nawet na opłacenie podatków. To wtedy Cohen zdecydował się na ponowne koncerty.

Ostatnio ciężko chorował. W sierpniu napisał wzruszający list do swojej umierającej byłej miłości Marianne: „Jesteśmy starzy, nasze ciała odchodzą, myślę, że niedługo za tobą pójdę”.

W jednym ze swoich ostatnich wywiadów, który udzielił pismu „New Yorker” Leonard Cohen powiedział, że ma jeszcze sporo do zrobienia, dużo piosenek do skończenia, zwłaszcza, że nie lubi zostawiać niedokończonych spraw, ale dodał: „Jestem przygotowany na śmierć. Mam nadzieję, że nie jest to zbyt nieprzyjemne”.

Zostały te jego piękne piosenki. Jego westchnienia, które zatrzymywały nas w biegi i stawały się naszymi własnymi westchnieniami. One są nieśmiertelne.

Hallelujah”, „Dance me to the end of love”, „Marianne”, „Susanne”, „Famous Blue Raincoat”. Nie sposób wymienić wszystkich tytułów jego ballad, które towarzyszyły tylu pokoleniom. W chwilach szczęścia, w chwilach smutku był z nami. Pełen zamyśleń, pełen spełnień i niespełnień. Zwyczajny. Ludzki.

Każdy z nas kiedyś przeżywał podobne chwile jak on. Zachwytu, tęsknoty, szczęścia, gdy ktoś wziął cię za rękę i poprowadził „gdzieś nad rzekę”. Każdy z nas kiedyś budził się o czwartej rano z podobnymi myślami. Niezależnie od tego, czy był to mroźny poranek nowojorski w końcu grudnia czy słoneczny Rzym czy jesienna Warszawa. 

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Kultura
Zmarł Leszek Długosz
Kultura
Timothée Chalamet wyrównał rekord Johna Travolty sprzed 40 lat
Kultura
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie podaje datę otwarcia
Kultura
Malarski instynkt Sharon Stone