Festiwal powstał z inicjatywy Mariusza Adamiak jako konkurencja dla Jazz Jamboree szybko zyskując popularność dzięki prezentacji muzyki fusion i nowych, często awangardowych artystów zza Atlantyku. John McLaughlin był gwiazdą pierwszego dnia WSJD przed dwudziestu pięciu laty, więc bywalcy mogli z przyjemnością wspominać. Tak jak ćwierć wieku temu, tak teraz saksofonista Steve Coleman intrygował nowatorskim podejściem do improwizacji.

Najnowsze tendencje w amerykańskim jazzie najlepiej słychać było w muzyce saksofonisty Steve’a Lehmana i jego oktetu. Młody muzyk pokazał jazz precyzyjnie zaaranżowany, ale równocześnie otwarty na wzajemne inspiracje błyskotliwych improwizatorów.

Festiwal pokazał, jak pogłębia się różnica pomiędzy europejskim jazzem reprezentowanym przez artystów wytwórni ECM Records: pianistę Torda Gustavsena i kontrabasistę Michela Benitę, a amerykańskim, w którym prym nadal wiodą m.in. wirtuoz organów John Medeski czy niepokorny innowator z siwiejącą czupryną – gitarzysta Marc Ribot z pasją mieszający blues, funk i rock z odrobiną jazzu. W zespole Ribota talentem błysnęła młoda gitarzystka Mary Halvorson. Amerykański jazz iskrzy pomysłami, podczas gdy europejski zastygł w wyrafinowanej estetyce, którą musi wzbogacać elementami world music, by nadal być atrakcyjnym. To energia, ciekawe pomysły i perfekcyjny warsztat Amerykanów nieustannie czynią jazz atrakcyjnym. Aż dziw, że podczas koncertu Ribota nikt nie tańczył.