Druga połowa lat 80. to w Portugalii okres wielkich inwestycji. Z Unii płyną wielkie pieniądze na cele publiczne i prywatne inwestycje. Postkolonialny kopciuszek zaczyna się wybierać na międzynarodowe salony. Powstaje ambitny plan budowy autostrad, a potem same autostrady. Jedna z najgęstszych i najnowocześniejszych sieci na kontynencie. Do wyposzczonego inwestycyjnie kraju pchają się fabryki wielkich niemieckich i francuskich koncernów. W Lizbonie rosną jak grzyby po deszczu nowoczesne wieżowce i budynki publiczne. Nowoczesne hotele i biurowce. Ściągają Ritz i Marriott, Sheraton i Hilton. Do tego miliony turystów. Miasto się bogaci.
Turystyczny raj
Kto pomógł? Niemcy. A właściwie jeden Niemiec. Wim Venders. Jego klimatyczny film z 1994 roku „Lisbon story" był więcej niż zwykłą reklamówką miasta. To była apologia. Pean na cześć Lizbony. Pieczołowita kronika ulotnego piękna i pięknej brzydoty. Zapis dźwięków i barw. Zapachów i potrzaskanych obrazów. Film wytworzył naturalny odruch zakupu biletu lotniczego nad Tag. Europa przyzwyczaiła się do tego odruchu. Trwa więc po dziś dzień.
Ale nie tylko Lizbona jest adresem docelowym. Najważniejsze jest Algarve. Południowe wybrzeże Portugalii, które jest biegunowo różne od kurortów południowej Francji, Katalonii czy Costa del Sol. Tu nie ma gigantycznych hoteli i turystycznego kombajnu. Klimatyczne miasteczka są pełne hotelików i willowych osiedli. Algarve jest ciche. Niezurbanizowane. Nastawione na odpoczynek rodzinny. I dobre jedzenie. Tysiące maleńkich knajpek rozsnuwają zapachy wszystkich kuchni świata. Im bliżej centrum (Faro), tym gęściej. Im dalej na wschód, a zwłaszcza na zachód, tym spokojniej Tym więcej dzikich skał, zielonych przestrzeni i wiatraków. Zupełnie, wręcz dziko wietrznie jest na Cabo de San Vincente, w samym południowo-zachodnim rogu Europy. Dalej już tylko ocean, a przed oczami wędrowców latarnia morska i ruiny dawnego portu Sagres, skąd karawele z krzyżem Rycerzy Świątyni wybierali się na ocean. Tak, tak, zakon Ordo Christi, odpowiedzialny za wyprawy zamorskie, to w prostej linii dziedzice templariuszy. Zostawmy Algarve. Są jeszcze inne miejsca. Plaża Giuncho w Estoril i Nazare, mekka dla kajciarzy i deskarzy. Figuera da Foz z chyba najszerszą plażą w Europie czy portugalska Wenecja – miasteczko Aveiro.
Gotyk pokręcony
Takich perełek jak Aveiro są w Portugalii setki. Moją ulubioną jest Amarante, jakieś 50 kilometrów na wschód od Porto, w stronę hiszpańskiej granicy. Są w nim najsłodsze na świecie ciastka, ale nie ma tego co fascynuje w Portugalii pożeraczy architektury najbardziej.
Czymże jest ten rzadki towar? To absolutnie wyjątkowy lokalny gotyk. Gotycki styl manueliński (od króla Manuela I Szczęśliwego) rozwinął się w pełni dopiero w XV wieku. Jest wariantem hiszpańskiego plateresco, ale jeszcze bardziej wielowarstwowym , pełnym szalonej ornamentyki i delikatnym jak koronka. Widać w nim wpływy arabskie. Jest też sporo realizmu, który nawiązuje do wypraw morskich podejmowanych w tym czasie przez królestwo Portugalii. Nic więc dziwnego, że w detalu dostrzeżemy czasem fragment marynarskiego pasa, okrętowego sznura czy rzeźby przedstawiającej koralowiec. Arcydziełami stylu manuelińskiego są na równi Mosteiro Dos Jeronimos w Lizbonie, krużganki klasztoru w Batalha, wieża rzeczna na Tagu w Belem czy klasztor w Tomar. O tym ostatnim opowiem jeszcze, że jest absolutnym cymesem dla wielbicieli staroci. Ano właśnie tam kompletnie bez zniszczeń przetrwał do naszych czasów jeden z niewielu XII-wiecznych, oktagonalnych kościołów templariuszy. Jakim cudem? To już zupełnie inna historia.
Czas pożegnać Portugalię. Szkoda, bo zawsze, kiedy o niej myślę, ręka aż świerzbi, by kupić bilet i lecieć. Cóż, za oknami nad Wisłą ziąb i wieje. Jest już trochę śniegu, ale prawdziwa zima dopiero przed nami. A w Lizbonie, choć chłodno, to jednak słońce. Ptaki wciąż rezydują na obrzeżach portu. Po Tagu pływają promy. A brazylijskie kapele grają przy Praça do Comércio w najlepsze.