Pokój, czyli tam i z powrotem

Kiedy w 1916 r. Niemcy pierwszy raz cofali się przez Francję na linię Hindenburga, z pruską skrupulatnością wykonali rozkaz o zniszczeniu wszystkiego, co pozostawiali za sobą.

Aktualizacja: 14.11.2019 17:32 Publikacja: 14.11.2019 16:04

Pokój, czyli tam i z powrotem

Foto: Domena Publiczna

Niszczyli każdy dom, chlewik, sad, a nawet pojedyncze drzewa. Resztę – cokolwiek przetrwało metodyczną anihilację – przemieszały z ziemią dwie ofensywy. Trudno powiedzieć, czy ktokolwiek z niemieckiej delegacji jadącej 7 listopada 1918 r. do Compiegne widział to wcześniej na własne oczy. Okazja była niepowtarzalna, ponieważ ich karawana samochodów aż dziewięć godzin brnęła przez błotnisty krajobraz, w którym jedynym śladem cywilizacji był bezmiar drutu kolczastego – zużyto go podczas wojny aż 50 milionów kilometrów bieżących.

Świat do dziś tkwi w osłupieniu – czemu to zaszło tak daleko i dlaczego nie dało się tego przerwać? Ogólnoludzka obserwacja sugeruje, że możliwość wojny zawsze jest rozważana, lecz kiedy wybuchnie, pokój jest opcją ostatniego wyboru, gdy już nie ma innego wyjścia.

Jednak szczegółowa odpowiedź jest jeszcze bardziej brutalna – tej wojny chcieli dosłownie wszyscy, jednako z obu stron frontu. Popierali ją socjaldemokraci i narodowcy, konserwatyści i libertyni, imperialiści i walczące o wolność zniewolone ludy. Spośród najbardziej wpływowych przywódców epoki bodaj tylko Benedykt XV nazwał ją samobójstwem cywilizacji. Prócz niego pokoju żądali też bolszewicy, wszelako nie wyszli z roli diabła przebranego w ornat. Poza retoryką wojna była wymarzonym wehikułem ich rewolucji i władzy.

Nie oznacza to braku inicjatyw, starań i poufnych negocjacji, lecz ich kontekst i intencje wykazują zwykle piekielny charakter. Tak naprawdę większość służyła rozbiciu wrogich koalicji lub była czystym oszustwem. Ktokolwiek się w nie wdawał, stąpał po polu minowym, ponieważ wówczas nikt nikomu nie ufał – a sojusznikom szczególnie.

Warto wszak wiedzieć, że najwięcej pokojowych starań wychodziło od państw centralnych. Na przykład Niemcy od początku zabiegały o separatystyczny pokój z Francją, ale tylko po to, by mieć wolne ręce na wschodzie. Starały się o to przez kontakty z byłym premierem Josephem Caillauxem, co biedak przypłacił więzieniem za zdradę. Zarazem przez arystokratyczne koligacje w Rosji i Danii Berlin próbował układów z Rosją, by zyskać czas na rozprawienie się z Francją, a pokojowe ofensywy z 1916 r. służyły głównie polityce wewnętrznej.

Rolę wielkiego mediatora usiłowała grać Ameryka, dążąc do pokoju bez zwycięzców i reparacji, jakby pastę można było wcisnąć z powrotem do tubki. W praktyce jednak, przez gospodarcze i finansowe układy, Waszyngton przedłużył wojnę o lata.

Najbardziej szczere – choć całkiem rozpaczliwe – były starania Austro-Węgier. Dla robiącego bokami imperium jednoznaczne zwycięstwo Niemiec było równie groźne, co klęska. By uniknąć pożarcia przez Berlin lub Ententę, Karol usiłował wywikłać się z wojny, dlatego, drżąc ze strachu przed sojusznikiem, słał wici do Wilsona, by wstawił się za nim w Paryżu, równocześnie zaś użył szwagra służącego w belgijskiej armii i wpływów papieża. Anglii podobał się pomysł rozbicia niemieckiego sojuszu, jednak sztorcem stanęły Włochy, które ze strachu przed rewolucją nie mogły zrezygnować z obiecanych przed wojną łupów w Tyrolu i nad Adriatykiem. Co gorsza, Francja ujawniła całą intrygę, tym silniej wpychając Austrię w objęcia Berlina.

W istocie, im większe ofiary ponosiły walczące państwa, tym większy panował strach przed reakcją poddanych na brak satysfakcji ze zwycięstwa, zdobyczy i odszkodowań. Jeżeli nie nieprzyjaciel, za miliony ofiar zapłaciliby panujący, czego dowiódł los cara Rosji. Im dłużej więc trwała wojna, tym trudniej było ją przerwać. Aby nastąpił koniec, musiało dojść do sytuacji w Compiegne, gdy już żadnych targów nie było. Niemcy zostali sami z listą alianckich żądań, nie mając z kim dyskutować. Foch wrócił do wagonu po trzech dniach – tylko po to, żeby zobaczyć podpisy. Nim to się stało, 10 listopada przyszły świeże gazety z Paryża informujące o abdykacji cesarza.

Jednak na froncie – w przeciwieństwie do zwycięskich stolic, gdzie pozwolono nawet na fajerwerki – nie było widać euforii. Jak wspominają świadkowie, o jedenastej Niemcy wyszli z okopów i w milczeniu odeszli.

Trzeba było czterech lat bezprecedensowej rzezi, która objęła pół świata, by wojna skończyła się tak, jak się zaczęła w sierpniu 1914 r., gdy front także stał nad brzegiem Mozy – czyli dokładnie w punkcie wyjścia.

Niszczyli każdy dom, chlewik, sad, a nawet pojedyncze drzewa. Resztę – cokolwiek przetrwało metodyczną anihilację – przemieszały z ziemią dwie ofensywy. Trudno powiedzieć, czy ktokolwiek z niemieckiej delegacji jadącej 7 listopada 1918 r. do Compiegne widział to wcześniej na własne oczy. Okazja była niepowtarzalna, ponieważ ich karawana samochodów aż dziewięć godzin brnęła przez błotnisty krajobraz, w którym jedynym śladem cywilizacji był bezmiar drutu kolczastego – zużyto go podczas wojny aż 50 milionów kilometrów bieżących.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie