Po pierwszym dniu ćwierćfinałów ostatni Latynosi zostali odesłani do domu: zostaliśmy sami na placu boju. W półfinałach zmierzą się, w zasadzie bratobójczo –  Francuzi z Belgami, a w drugim: Germanowie (Anglicy lub Szwedzi) ze Słowianami (Chorwaci albo Rosjanie). Wszystkie medale dla Starego Kontynentu.

Europejski futbol dominuje od dekad. I dominuje coraz bardziej. Już na ostatnim mundialu widać było, że poza Europą nie ma piłkarskiego życia, co tylko nieco przesłonił srebrny medal dla Argentyńczyków. W Brazylii po półfinałowej porażce z Niemcami 1:7 uznano, że koniec z własnym stylem: trzeba przestawić się na model europejski. I co? Skończyło się tym razem jeszcze szybciej: w ćwierćfinale.

Tylko co ta dominacja mówi nam o Europie, o kryzysie Unii Europejskiej? Igrzyska zawsze pomagały władzy dzielić i rządzić. Zwycięstwo Belgii świętowane na ulicach Brukseli, Chorwacja w finale: bardzo proeuropejski, wzorcowy kraj tzw. nowej Unii, a trzecie miejsce dla Francji Emmanuela Macrona, szykującego dla UE nowy ład? Niejednemu eurokracie już zakręciła się łezka w oku na samą myśl o takim obrocie spraw. Kryzys, jaki kryzys?!

Ale co, jeśli mundial wygra Rosja, która co i rusz rzuca Unii wyzwania i obnaża jej słabości, albo Anglia – wciąż w Unii, ale przecież nic tak nie osłabi Wspólnoty, jak brexit. Jeśli naprawdę „futbol wróci do domu”, jak skandują angielscy kibice, to piękny sen eurokratów przerodzi się w prawdziwy koszmar.

Mistrzostwo dla Anglii, brąz za Rosjan i nawet Belgia ze srebrem nie przysłoni kryzysu Unii. Myślą państwo, że żartuję? Przecież futbol to cholernie poważna sprawa. Szczególnie w Europie.