Bankructw może być więcej i mają się spiętrzyć pod koniec roku, bo epidemiolodzy przestrzegają przed jesienną falą zachorowań na COVID-19. Na razie linie wprawdzie na stratach, ale starają się jednak latać. Z opublikowanego właśnie badania nastrojów w liniach lotniczych przeprowadzonego przez Międzynarodowe Zrzeszenie Przewoźników Powietrznych (IATA) wynika, że to Europa i region Azji i Pacyfiku odbudują się najszybciej do poziomu wyników z 2019 roku, ale i to potrwa lata a nie miesiące. Najtrudniej ma być w Ameryce Łacińskiej i Północnej.
Ostrożny start
Przewozy pasażerskie, po zapaści w marcu, kwietniu oraz maju ostrożnie wystartowały w lipcu, korzystając z tego, że konsumenci zmęczeni wielotygodniowym zamknięciem będą chcieli ruszyć na wakacje. Teraz cały wysiłek jest skierowany na to, by przekonać potencjalnych pasażerów, że latanie nie jest niebezpieczne. Argumentem są środki bezpieczeństwa na lotniskach i podczas całej podróży. A także, jak to jest w Europie szybkie przywracanie siatki do rozmiarów sprzed marca 2019. Kolejny argument, to naprawdę niskie ceny, które w tradycyjnych liniach lotniczych już konkurują z tymi, jakie oferują przewoźnicy niskokosztowi. Nie jest problemem kupienie dzisiaj w LOT biletu do Chorwacji za 99 złotych w jedną stronę. Podróż z Warszawy przez Amsterdam do Lizbony i powrót tą samą trasą holenderskim KLM kosztuje dzisiaj taniej, niż bezpośredni lot kupiony w Ryanairze. Te niskie ceny — zdaniem prezesów linii lotniczych ankietowanych przez IATA — mają jeszcze spaść.
Czytaj także: Lufthansa dostała 9 miliardów euro. Bez tego by zbankrutowała
Dla Polaków wybranie holenderskiego przewoźnika, bądź połączenia Lufthansa/TAP jest to zresztą jedyna metoda spędzenia urlopu w Portugalii, bo Polska nie przyjmuje rejsów z tego kraju. Dlatego Ryanair sprzedaje bilety tylko w jedną stronę. Europejscy przewoźnicy zresztą nieustannie domagają się stworzenia jednolitych zasad podróżowania po naszym kontynencie, a jeśli przepisy miałyby być zmieniane, to władze zawsze powinny o tym informować z wyprzedzeniem, żeby nie powodować chaosu w i tak nerwowych podróżach. Przykładem takich nagłych decyzji było wprowadzenie kwarantanny przez Brytyjczyków dla powracających z Hiszpanii. W tej sytuacji TUIfly, również z dnia na dzień zawiesił loty z portów brytyjskich do Hiszpanii kontynentalnej, na Baleary i Wyspy Kanaryjskie. Strata murowana, bo dla TUI kierunek hiszpański był najbardziej dochodowy w siatce. Kwarantanna obowiązuje do połowy sierpnia. O możliwości wprowadzenia takiego samego rozwiązania w celu ograniczenia „importu" COVID-19 wspominały także polskie władze. Tyle, że z obietnicą podania informacji z wyprzedzeniem.
Obawy przed falstartem
Odbudowywanie siatki ma zachęcać do podróży, ale jest jedynie pozorną oznaką poprawiającej się kondycji linii. Bo wprawdzie kierunków jest więcej, ale częstotliwość rejsów znacznie mniejsza. Przewoźnicy są ostrożni, bo jeden nierozważny krok, a znów pojawia się widmo bankructwa. —Sytuacja niestety cały czas się pogarsza. Linie muszą brać na siebie koszty, a ani popyt, ani przychody nie rosną w tym samym tempie. Więc niestety nadal „przepalają gotówkę" — mówi Brian Pearce. Bo paliwo tańsze niż przed kryzysem i ostre cięcie kosztów nie równoważą braku popytu na podróże. Linie europejskie przed kryzysem zaczynały zarabiać, kiedy udało im się wypełnić samoloty przynajmniej w 75 proc. Taki wynik udaje się uzyskać LOT-owi na niektórych kierunkach z programu #LOTnaWakacje. Ale już np. Ryanair ma wypełnienie na poziomie ok 70 proc. Według IATA tegoroczne straty światowego lotnictwa wyniosą 100 mld dolarów. W 2021 tyle samo. Bo nadal nie wiadomo, kiedy ruszą regularne rejsy między Europą i Stanami Zjednoczonymi i Europą, i Chinami. Nikt się tutaj nie spieszy, mimo że właśnie te połączenia były najbardziej dochodowe. Bo każdy boi się falstartu.