Janusz Głowacki: Lekarz polskiej megalomanii

Odszedł Janusz Głowacki, pisarz, dramaturg wystawiany na całym świecie, barwna postać polskiej kultury.

Aktualizacja: 20.08.2017 19:09 Publikacja: 20.08.2017 18:27

Janusz Głowacki (1938–2017)

Janusz Głowacki (1938–2017)

Foto: Fotorzepa, Jakub Ostałowski

Powtarzał za Beckettem, że nie ma nic tak śmiesznego jak nieszczęście. A jednak po jego śmierci trudno się śmiać. Nieco łatwiej – czytając go oraz przypominając sobie to, co mówił i w jaki sposób.

I strasznie, i śmiesznie

Bywa, że spychano go w przestrzeń kawiarnianej anegdoty, poprzez którą pokazał siebie i Polskę XX wieku w autobiografii „Z głowy". To prawda: uwielbiał podglądać życie, świat, Polskę i Polaków, co pokazał już jako współscenarzysta filmu „Rejs" i jego uczestnik. Ale przecież nie kończyło się na krwistych i pieprznych anegdotach – wyrastały z nich felietony „Powrót hrabiego Monte Christo" czy opowiadania z tomu „Wirówka nonsensu".

Z polsko-rosyjsko-żydowskiej historii obserwowanej wśród bezdomnych i imigrantów w nowojorskim Tompkins Square Park zrobił współczesną, imigrancką wersję antycznej tragedii – „Antygonę w Nowym Jorku".

Ostrzej niż Gombrowicz uwalniał nas od polskiej megalomanii. Nie podzielał nadziei wielu rodaków, że nasz kraj jest pępkiem świata. „Nie mogę pisać dłużej o Polakach, bo mają żal, że ich źle przedstawiam. Mówią, że jak Francuz pisze o Francuzach, to przynajmniej są oni dobrze ubrani" – ironizował.

Ostatnio obserwował Polskę, demonstracje i kontrdemonstracje z perspektywy baru w warszawskim hotelu Bristol. W książce „Przyszłem", o tym, jak pisał scenariusz do filmu o Wałęsie Andrzeja Wajdy, poprzez przewodniczącego Solidarności sportretował polskie społeczeństwo, które idealizuje swoje bohaterstwo i moralną czystość, a jednocześnie uwielbia babrać się we własnych brudach.

Nawet gdy z siebie i z nas szydził, jednocześnie leczył z kompleksów, bo był najczęściej wystawianym na świecie polskim dramatopisarzem. W amerykańskiej inscenizacji „Kopciucha" z 1983 roku, zrealizowanej przez wielkiego broadwayowskiego producenta Josepha Pappa, grał Christopher Walken. W „Polowaniu na karaluchy" wyreżyserowanym przez Arthura Penna wystąpił Malcolm McDowell znany z „Mechanicznej pomarańczy".

Gdy „Karaluchy" były grane w 1987 r. w Los Angeles, dostawał 8 tys. dolarów tygodniowo. Ze spotkań z wielkim Arthurem Millerem, autorem „Śmierci komiwojażera", miał nie tylko zdjęcia, ale i entuzjastyczne recenzje.

Po premierze sztuki „Fortynbras się upił" Miller napisał: „To przewrotnie inteligentny tekst. Opowiada o ostatecznym końcu polityki jako wartości moralnej. To, co po niej zostało, przypomina łódź ratunkową: miejsca starczy dla ośmiu osób, a dwanaście pcha się do środka. A jednak w sztuce Głowackiego jest jakaś nadzieja. Może dlatego, że autor prowokuje do śmiechu – o ile nie rozerwie się przy tym szwów i nie wykrwawi na śmierć".

Nawiązujący do „Hamleta" „Fortynbras się upił" to jedna z tych sztuk Głowackiego, o których mówił: „Świat jest gigantyczną biblioteką. Lubię odnosić się do tego, co już napisano: mitów, archetypów, bajek. Lubię pisać po drugiej stronie już zapisanego tekstu". Dotyczyło to również postczechowskiej „Czwartej siostry" utrzymanej w ulubionym stylu pisarza „i strasznie, i śmiesznie".

Nieśmiały cynik

Ze swojej wyjątkowości musiał zdać sobie sprawę już w dzieciństwie, gdy w jego 47-osobowej klasie tylko dwie nie należały do socjalistycznego ZMP: katolik Tomasz Łubieński i on. Pisarską intuicję wykazał na egzaminie z historii, gdy powiedział, że historii nie powinno się uczyć, tylko ją tworzyć. Pisał własną, nigdy nie sugerując się oficjalną wersją żadnego wydarzenia.

Za debiut uważał opowiadanie „Wielki brudzio". W 1964 roku, w siermiężnych czasach Gomułki, pisał o kapitalistycznym zbrataniu dzieci czerwonej burżuazji i prywatnej inicjatywy. Potem narzekał, że stał się specjalistą od bananowej młodzieży i celebrytów. Sportretował ich w scenariuszu „Polowanie na muchy" dla Andrzeja Wajdy. Gdy wszyscy zachwycali się zrywem Solidarności i Lechem Wałęsą, jako świadek strajku w Stoczni Gdańskiej bez patosu napisał „Moc truchleje" – o prowokatorach w kierownictwie robotniczego protestu i zastraszonym, kolaborującym z SB robotniku, który dojrzewa do wolności.

Zazdrościł wszystkim wiary w lepszą Polskę. Mawiał: Polska jest może i lepsza. Ale czy Polacy?

Ze szkoły teatralnej wyrzucono go za zupełny brak zdolności i cynizm. Tłumaczył z uśmiechem, że zawiniła jego nieśmiałość. Ukończył polonistykę, ale jego uniwersytetem był SPATiF, gdzie w latach 60. i 70. spotykały się gwiazdy teatru, kina, pisarze, tajniacy, prostytutki. Równie zażarcie dyskutowano o Schopenhauerze i kursie dolara. Parnas, na którym zasiadał, zawężał się. Gdy odeszli przyjaciele od stolika w Czytelniku – Gustaw Holoubek i Tadeusz Konwicki – przyjmował w Bristolu.

Jego wujem był Kazimierz Rudzki, aktor, dżentelmen, mistrz ironii. W latach 70., gdy publikował prowokacyjne felietony w „Kulturze", opiekował się nim redaktor naczelny Janusz Wilhelmi. Głowacki lubił po nim powtarzać: „Nigdy nie ufaj swoim pierwszym reakcjom, mogą być uczciwe".

Udowodnił, że trzeba mieć szczęścia – nawet w nieszczęściu, by pomagał przypadek. Z próby napisania reportażu o sierocińcu w Falenicy zrodziła się sztuka „Kopciuch". Gdy pojechał na premierę do londyńskiego Royal Court Theather, wprowadzono stan wojenny, stał się sensacją medialną i wyemigrował do Ameryki.

Gdy udzielał wywiadów, lubił być zblazowany, niedbały, i cyzelował taki wizerunek przy autoryzacjach, przerabiając zdania na jeszcze bardziej kolokwialne i zadziorne. Kreował się na cynika, bywalca i playboya w rozpiętej koszuli. A przecież swojej żonie Olenie Leonenko, aktorce, pieśniarce, recytował podczas spacerów nad Wisłą Jesienina. Tylko ona wie, co znaczyło w praktyce autoironiczne wyznanie pisarza: „Jak większość cyników, łatwo się wzruszam albo i płaczę".

Może był tak naprawdę romantykiem uciekającym w sarkazm przed światem, który staje się coraz bardziej brutalny. Stężenie okrucieństwa było w jego twórczości tak duże, jakby starał się nas i siebie na nie zaszczepić. Choćby w powieści „Good night, Dżerzi", inspirowanej znajomością z Jerzym Kosińskim.

W filmie „Trzeba zabić tę miłość" według jego scenariusza człowiek podbijał dumnie kosmos, tymczasem grany przez Himilsbacha cieć wysadzał dynamitem budę z psem, doprowadzając do groteskowego samobójstwa. Głowacki, pokazując ludzkie barbarzyństwo, sprowadzał nas na ziemię.

Sztuka umiera

O polskim teatrze był krytycznego zdania. „Jest zawalony publicystyką – mówił mi. – Ze swojej strony staram się pisać sztuki teatralne, o rzeczach osobistych, które stają się uniwersalne. No, ale to jest sztuka, która wymiera". Pamiętam, jak w jury festiwalu R@port dopytywał się, kiedy wreszcie zobaczy spektakl, który będziemy mogli nagrodzić. Wybrał „W imię Jakuba S." Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki, choć też miał uwagi.

Gdyby Polacy znali takie sztuki Głowackiego jak „Polowanie na karaluchy" czy „Antygona w Nowym Jorku", w dzisiejszej dyskusji na temat kryzysu uchodźczego braliby pod uwagę straszny los również polskich imigrantów. Przypomnieliby sobie, czym jest strach o przyszłość, bezsenność, brak pieniędzy, jedzenia i nadziei.

Nową premierę „Antygony w Nowym Jorku" Głowacki miał oglądać w swoje urodziny, 13 września na łódzkim Festiwalu Czterech Kultur, przypominającym o naszej tradycji tolerancji, która ogranicza się dziś do imprez kulturalnych. Pisał o tym pewnie w drugiej części autobiografii. I nawet jeśli książki nie dokończył, nie możemy mieć go „z głowy". ©?

Powtarzał za Beckettem, że nie ma nic tak śmiesznego jak nieszczęście. A jednak po jego śmierci trudno się śmiać. Nieco łatwiej – czytając go oraz przypominając sobie to, co mówił i w jaki sposób.

I strasznie, i śmiesznie

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Literatura
Dzień Książki. Autobiografia Nawalnego, nowe powieści Twardocha i Krajewskiego
Literatura
Co czytają Polacy, poza kryminałami, że gwałtownie wzrosło czytelnictwo
Literatura
Rekomendacje filmowe: Intymne spotkania z twórcami kina
Literatura
Czesław Miłosz z przedmową Olgi Tokarczuk. Nowa edycja dzieł noblisty
Literatura
Nie żyje Leszek Bugajski, publicysta i krytyk literacki