Książki piszącej po rosyjsku białoruskiej pisarki Swiatłany Aleksijewicz wreszcie ukażą się w języku białoruskim. Chodzi m.in. o jej najbardziej znane reportaże „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” i „Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka”. Dyskusja o potrzebie przetłumaczenia jej utworów na język ojczysty Białorusinów toczyła się od 2015 r., kiedy otrzymała Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Pisarka, która w 2015 roku z Fundacji Nobla otrzymała prawie milion dolarów, by wydać swoje książki w języku białoruskim, ogłosiła zbiórkę w sieci i początkowo potrzebowała jedynie 40 tys. rubli (około 70 tys. zł). Uzbierała dużo więcej i pobiła wszystkie dotychczasowe rekordy w historii białoruskiego crowdfundingu.
Na rachunek prywatnego wydawnictwa, które zajmie się publikacją książek noblistki, wpłynęło ponad 230 tys. rubli (równowartość 408 tys. zł). Najhojniejszymi darczyńcami okazali się Biełgazprombank i nieznany dotychczas centrum „Nowa inicjatywa kulturalna”, którzy przelali 150 tys. rubli (ponad 260 tys. zł). Interesujące jest to, że ten bank w 99 proc. należy do rosyjskiego Gazpromu, jednego z symboli rosyjskiej polityki imperialnej. Polityki, którą pisarka wielokrotnie krytykowała, oskarżając Moskwę o okupację Krymu i agresję na Ukrainę.
Sytuacja ta wywołała burzę wśród rosyjskich nacjonalistycznych publicystów, którzy oskarżyli państwowy koncern gazowy o „finansowanie rusofobii na Białorusi”. Wszystko dlatego, że Aleksijewicz od początku nie ukrywała swojego krytycznego nastawienia wobec polityki Kremla. Po otrzymaniu prestiżowej nagrody oświadczyła, że „kocha rosyjski świat literatury, muzyki i baletu”, ale „nie lubi świata Berii, Stalina, Putina i Szojgu”. – To nie mój świat – mówiła o polityce Kremla podczas swojej pierwszej konferencji prasowej w Mińsku po powrocie ze Sztokholmu.
– Pewni urzędnicy w Gazpromie widocznie doszli do wniosku, że poprzez działania charytatywne i wydanie książek Aleksiejewicz poprawią swój wizerunek na Zachodzie. To tylko biznes i element walki z antyrosyjskimi sankcjami – mówi „Rzeczpospolitej” rosyjski politolog Siergiej Markow, blisko związany z Kremlem. – To nie są duże pieniądze, ponieważ średniej rangi urzędnik Gazpromu zarobi taką kwotę w ciągu niespełna dwóch miesięcy. Ale to wielki błąd polityczny. Nie tylko Rosja ma kiepskie relacje z Aleksijewicz, ale i prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenko. Wspieranie jej to dla niego cios. Nie powinniśmy się zachowywać w ten sposób z naszymi sojusznikami – dodaje.
Co najmniej dziwnie wygląda sytuacja, gdy popularyzacją języka białoruskiego zajmuje się rosyjski bank, a nie władze w Mińsku. Ale na wsparcie władz mieszkająca w Mińsku noblistka liczyć nie może. Jest ignorowana przez media publiczne, a jej książki nie są wydawane w państwowych wydawnictwach. Od lat krytykuje „dyktaturę Łukaszenki”, mówi o potrzebie reform i integracji z Unią Europejską. Z kolei rządzący od prawie ćwierćwiecza prezydent Białorusi niespecjalnie sympatyzuje z noblistką i odpowiadając na jej krytykę, stwierdził niegdyś, że „ojczyzny się nie wybiera”.