Korespondencja z Berlina
To mogło się nie udać, ale trener Aleksander Matusiński umie przelać wiarę w swoje dziewczyny i zna je doskonale. Mimo fatalnego układu startów, mimo tego, że dwie finalistki biegu indywidualnego startowały 90 minut wcześniej i pobiły rekordy życiowe, co znaczy, że nie oszczędziły żadnej kropli energii, pobiegły też w sztafecie – i efekt był dla rywalek piorunujący.
Sztafety zawsze dobrze się ogląda, tę oglądało się trochę jak dreszczowiec, zakończony uwalniającym poczuciem, że strachy były jednak niepotrzebne. Małgorzata Hołub-Kowalik poprowadziła bieg w dobrym tempie, przekazała pałeczkę Idze Baumgart-Witan na pierwszym, może drugim miejscu, ocenić było trudno, bo jeszcze nie było wyrównania.
Pani Iga po zbiegnięciu do krawędzi oddała na chwilę prowadzenie innym, ale tylko po to, by na ostatniej prostej wszystkie je wyprzedzić i dać Patrycji Wyciszkiewicz kilka metrów przewagi.
Trzecia Polka utrzymała prowadzenie, choć dziewczyny z Francji i Wiekiej Brytanii pędziły blisko. Złota Justyna Święty-Ersetic miała więc ten metr czy dwa luksusu, ale wykonała manewr, znany starszym kibicom jako tzw. bieg Badeńskiego (Andrzej Badeński przed laty z niego słynął i częstokroć stosował), pozwoliła mianowicie się dogonić, nie za szybko, dopiero na przeciwległej prostej, by konkurentki poczuły ten wysiłek w nogach, a potem był drugi, równie klasyczny fragment planu: przyspieszenie na ostatniej prostej, odjazd eksperesem, gdy pozostałe już tylko jechały osobowym.