Korespondencja z Berlina
Piątkowe finały miały, z punktu widzenia polskiego kibica, jednego głównego bohatera. Został nim niestrudzony Marcin Lewandowski, który jak obiecał, tak staje się coraz doskonalszym milerem, jak kiedyś mówiono na specjalistów od biegu na 1500 m i jedną milę.
Finał rozegrał bardzo mądrze. Nie było sensu się szarpać z przody, gdy w trzynastce finalistów były trzy brytyjskie i trzy norweskie koszulki. Norwegowie byli najgroźniejsi, gdyż niosła ich braterska siła Filipa i Henrika oraz Jakoba Ingebritsenów. Mają 25, 27 i 17 lat, szkoli ich ojciec Gjert Ingebrigtsen, dwaj starsi byli już mistrzani Europy na 1500 m (w 2012 i 2016 roku), taką zdolną rodzinę w lekkiej atletyce widuje się rzadko (choć trzej belgijscy bracia Borlée też dają przykład – niewiele wcześniej dwóch zdobyło medale na 400 m).
Mniej więcej do połowy ostatniego okrążenia Polak trzymał się zatem środka grupy prowadzonej przez koalicję Norwegów, którym usiłowali trochę przeszkadzać inni. Trochę przypominało to kolarskie rozprowadzanie, choć z początku trudno było zgadnąć, kto ma być tym ostatnim sprinterem.
Okazał się nim najmłodszy z braci, Jakob. Pognał na ostatniej prostej ile sił w nogach, goniący wydawali się rezygnować, tylko biegacz w czerwonych spodenkach i białej koszulce z orłem nagle ruszył gdzieś z szóstego lub siódmego miejsca.