To decyzja zrozumiała, bo nikt nie chce ryzykować zarażenia. Tylko, że rok 2020 jest wyjątkowy. Już za kilka miesięcy są igrzyska olimpijskie w Tokio, więc każda zmiana planów treningowych jest ważna.
Z jednej strony można się cieszyć. Czemu? Mistrzostwa świata, jak na sezon halowy, miały być rozegrane bardzo późno, bo dopiero od 13 do 15 marca. Poprzednie w Birmingham, odbyły się w pierwszy weekend marca. Część zawodników od samego początku nie uwzględniała ich w swoich planach. Adam Kszczot mówił, że do Nankinu się nie wybiera.
- Czas, jaki później pozostaje na treningi, w teorii pozwoliłby na start w igrzyskach olimpijskich. Tylko, że w teorii nie zakłada się żadnych utrudnień, przeziębień, przesunięcia planu treningowego, a rzadko kiedy jest tak idealnie w życiu - opowiadał "Rzeczpospolitej".
Podobnego zdania jest były świetny kulomiot, obecnie wiceprezes PZLA Tomasz Majewski. - Sam termin rozegrania zawodów od początku nie był zbyt szczęśliwy, bo sezon letni przychodzi w tym roku dość szybko i to już większości sportowców nie pasowało. Gdyby HMŚ zostały przeniesione w inne miejsce i rozegrane jeszcze np. dwa tygodnie później, to byłoby ciężko wszystko pogodzić, można powiedzieć, że traciłyby sens. Właściwie byłby to już początek sezonu letniego, w Australii zaplanowane są mityngi. Dla części lekkoatletów, którzy poważnie się przygotowywali, brak startu to strata. Większość naszej kadry nie chciała jednak startować. Dla nich to dobra wiadomość. Więcej czasu będzie na przygotowania do igrzysk. Jakoś strasznie odwołania Nankinu nie żałujemy - podkreśla Tomasz Majewski.