Spodziewał się pan, że ten postęp tak szybko nastąpi, że Michał Haratyk czy Konrad Bukowiecki pobiją stare rekordy? Nie niepokoi pana, że mistrz olimpijski w Tokio może pchnąć dwa metry dalej niż pan w Pekinie?
Nie, tyle nie pchnie. Na pewno nie w Tokio. Jest gdzieś granica ludzkich możliwości. Ja znam tych zawodników. Wiem, jak oni trenują, jak często są badani. Poza tym ze zdecydowaną większością startowałem i wygrywałem. Wiem też, skąd się wziął ich wynik sportowy i dlatego z przyjemnością mogę te konkursy oglądać.
Można uciec od kontroli dopingowej?
Nie można. System jest coraz dokładniejszy. Wiadomo, że zawsze można coś nowego wymyślić, ale w rzutach trochę o to trudniej. Te najskuteczniejsze rzeczy, jakie w dopingu wymyślono, w rzutach już były. Nie słyszy się, żeby pojawiło się coś nowego.
Na mityngach w Zurychu czy w Brukseli lekkoatletyka jest fascynującym spektaklem. Przed laty jedną z niewielu sportowych okazji, dla których przyjeżdżało się do stolicy, był Memoriał Kusocińskiego. Dzisiaj macie fantastyczny stadion w Chorzowie...
I organizujemy dwa duże mityngi.
Miejmy nadzieję, że gdy jest już arena, przyjdą też ludzie...
Teraz rywalizacja o widza jest dużo trudniejsza, bo trzeba się zderzać z innymi wydarzeniami. Cały świat lekkiej atletyki ma podobne problemy i nawet w tych państwach, w których ona jest na wysokim poziomie, ludzie też niechętnie przychodzą na trybuny. Ale my jesteśmy rynkiem wschodzącym, z roku na rok mamy coraz więcej widzów. W ostatnich paru latach jesteśmy naprawdę jednym z liderów europejskich i światowych w lekkiej atletyce. To u nas jest coraz więcej mityngów.
Jak podoba się panu życie po życiu? Trzy lata bez startów to chyba szok dla organizmu.
Bez problemów.
Ale serio, czy jest pan człowiekiem sportowo i życiowo usatysfakcjonowanym?
Tak.
...najbardziej jak można?
Zawsze można więcej... Ale ja naprawdę mam dobre życie. Ciągle robię to, co lubię, już w innej roli, ale dalej to kocham. Mam świetną rodzinę, normalnie sobie żyję, nie narzekam. Zdrowie mi się na razie trzyma. Jestem zadowolony.
Czy nie wynika to trochę z tego, że skończył pan studia, czyta książki, ma mnóstwo zainteresowań, czyli mówiąc krótko – ma pan życiową busolę?
Jest taka tendencja, że mistrzowie raczej sobie radzą. No, może nie wszyscy.
Często mówił pan w wywiadach, że to dzieciństwo z dala od śródmieścia Warszawy bardzo pana zahartowało.
To nie jest żadna tajemnica, że komuś dobrze poprowadzonemu już w dzieciństwie, przyzwyczajonemu do pewnych rzeczy i pracy, jest łatwiej. Podobnie było ze mną. Jak ktoś ma zdrowe fundamenty, to łatwiej na tym wszystkim budować. I dlatego większość wybitnych sportowców jest albo ze wsi, albo z prowincji, bo tam to wszystko nabywają w miarę szybko.
Szacunek dla pracy?
Szacunek dla pracy, przyzwyczajenia. Choć oczywiście to nie dyskwalifikuje ludzi z miasta. Ale jak pokazują statystyki, to właśnie na wsi, z daleka od metropolii, najczęściej udaje się wyłapać sportowe talenty. Podobnie było ze mną. Miałem w pewnych momentach łatwiej dlatego, że wcześniej miałem trudniej.
A czy ma je kto wyłapać? Czy jeżeli gdzieś na mazowieckiej wsi jest nowy Majewski, to ktoś go znajdzie?
Znajdzie, chociaż dzisiaj trochę trudniej tych młodych namówić. Ale ciągle mamy dobrych trenerów, którzy łapią te talenty, przyciągają do sportu i potem latami z nimi pracują. Poza tym prawdziwy talent zawsze sobie poradzi.
A ci młodzi mają gdzie trenować? Przez wiele lat małe kluby częściej upadały niż powstawały...
To się zmieniło, od kilku lat mamy coraz więcej zawodników i klubów. Zwykle są to właśnie małe kluby, dzięki którym lekka atletyka się odradza.
Patrzy pan jeszcze czasami w niebo?
Muszę przywieźć teleskop z domu, bo mam go już, na szczęście, gdzie ustawić. Ale najważniejsze widzę gołym okiem: robi się powoli moda na lekką. Powoli bo powoli, ale się robi.
—współpraca Jakub Czermiński