– Chciałem od razu rzucić 70 m i to mnie zgubiło. Kolejny raz nie umiem nad tym zapanować i trzeba sobie jasno powiedzieć: po światowych igrzyskach wojskowych może czas się zastanowić, czy jest sens trenować dalej. Obiecałem, że wystartuję w Tokio, ale szkoda pieniędzy podatników. Są młodzi zawodnicy, w których warto inwestować. Co usłyszę od trenera? Nie wiem. Ale nie jesteśmy dziećmi, nie będzie krzyczał na mnie jak na 15-latka, który popełniał błędy – żartował dwukrotny wicemistrz olimpijski.
To nie był też udany dzień dla jego młodszych kolegów: Roberta Urbanka i Bartłomieja Stója. Pierwszy uzyskał 61,78, drugi – tylko centymetr więcej. – Nie ma sensu winić za to pogodę. Mój organizm tego tak bardzo nie odczuł. Głowa również nie zawiodła. Uważam, że po prostu nie byłem przygotowany fizycznie – twierdzi Stój. Wymówek nie szukał także Urbanek: – Ten rok jest dla mnie bardzo ciężki. Zmieniłem trenera, później miałem kontuzję, przez dwa miesiące nie startowałem. Ale to nie tłumaczy tego, że powinienem dzisiaj rzucić w granicach odległości dającej 10-12. miejsce.
Z trójki polskich tyczkarzy do wtorkowego finału zakwalifikował się tylko Piotr Lisek. Jako jedyny osiągnął wymagane minimum (5,75) – już za pierwszym podejściem. Los Pawła Wojciechowskiego (5,70) i Roberta Sobery (5,60) podzielił m.in. Renaud Lavillenie (5,60).
Jak burza przez eliminacje przeszła polska sztafeta mieszana w składzie Wiktor Suwara, Anna Kiełbasińska, Małgorzata Hołub-Kowalik, Rafał Omelko. Pewne zwycięstwo w biegu eliminacyjnym daje nadzieję na medal w tej debiutującej na mistrzostwach konkurencji, choć wypada zaznaczyć, że lepszy czas od polskiej ekipy (3.15,47) miały cztery inne reprezentacje: USA, Jamajka, Bahrajn i Wielka Brytania (wszystkie poniżej 3.13). Finał w niedzielę.
Wojnę nerwów przeżył Adam Kszczot. W swoim biegu eliminacyjnym na 800 m zajął piąte miejsce (1.46,20). Został na stadionie i z zapartym tchem patrzył na to, co zrobią rywale. Mógł odetchnąć z ulgą, pobiegli słabiej, awansował jako jeden z sześciu z najlepszymi czasami. – Taktycznie był to dobry bieg, do ostatnich 150 metrów wszystko było poukładane. Myślałem, że wygram, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie mam pojęcia dlaczego. Kolano jest prawie wyleczone, ale nadal pojawia się obrzęk. Cieszę się, że pobiegnę jutro w półfinale, ale nie wiem, czego się po nim spodziewać – opowiadał zasmucony wicemistrz świata z 2015 i 2017 roku. Tuż przed startem ubył mu jeden z najgroźniejszych przeciwników – Nijel Amos doznał kontuzji.
Oglądać dalszych biegów eliminacyjnych na 100 m nie zamierzała Ewa Swoboda. Na metę wbiegła równocześnie z Niemką Giną Lueckenkemper, przegrała o trzy tysięczne sekundy. Chciała jak najszybciej przemknąć przez strefę wywiadów, nie wierzyła, że awans jest możliwy. Czas 11,29 wystarczył jednak, by zakwalifikować się do niedzielnego półfinału.