Od połowy grudnia trwa spór między dyrektorem szpitala w Rzeszowie a personelem pielęgniarskim. Powód? Dyrektor z „zembalowego", czyli przyznanej jeszcze przez ministra Zembalę podwyżki 4x400 zł brutto, „pożycza" na pochodne wynagrodzenia – nadgodziny i dodatki funkcyjne. Nic sobie przy tym nie robiąc z faktu, że resort zdrowia i przyznający fundusze NFZ wyraźnie zaznaczają, że pieniądze mają wchodzić do podstawy wynagrodzenia, a pochodne wypłaca szpital. Sprawa stanęła na ostrzu noża – lokalna organizacja związkowa grozi akcją strajkową, a dyrektor podał związkowców do prokuratury. Niedawno pisaliśmy o innym szpitalu na wschodzie Polski, który chcąc zaoszczędzić, proponuje chirurgom przejście z etatów na umowy kontraktowe, w których obarcza ich odpowiedzialnością za sprzęt szpitalny (jeśli w trakcie operacji popsuje się laparoskop – zapłaci za niego operator). Związki zawodowe alarmują także, że szpitale nie przestrzegają ustawowych norm zatrudnienia pielęgniarek (0,6 pielęgniarki na łóżko na oddziale niezabiegowym, 0,7 na zabiegowym). Jedna pielęgniarka wykazana jest w umowie z NFZ zarówno na oddziale, jak i w przychodni specjalistycznej.

I choć racja jest po stronie medyków, nie brakuje głosów jeśli nie poparcia, to zrozumienia dla szefa szpitala, który w nielegalny sposób próbuje zbilansować budżet szpitala. A o to w tym roku będzie niezwykle trudno. Wzrost płacy minimalnej wymusił podwyżki wynagrodzeń personelu pomocniczego, inflacja – podwyżki mediów, a większość wycen świadczeń, które mają wystarczyć nie tylko na sprzęt i wyżywienie pacjenta, ale i koszty pracy personelu, nie zmieniły się od lat.

Ekonomiści alarmują, że po raz pierwszy od lat koszty pracy zbliżają się do 70 proc. wyceny procedur, co jest uznawane za poziom, na którym szpital przestaje się bilansować.

Może się okazać, że w 2020 r. szefowie lecznic będą je utrzymywać z kieszeni personelu. Tylko czy pielęgniarki i lekarze, których i tak już brakuje, na pewno się na to zgodzą?