Do tego jednak potrzeba czegoś więcej niż przemykania się bocznymi ścieżkami (nie rowerowymi, a np. wydeptanymi między blokami czy przez las), czy ulicami wśród samochodów. To dobre sporadycznie, ale nie na co dzień.
Lata temu, gdy mieszkałem w Gliwicach, bardzo dużo jeździłem na rowerze nie tylko po mieście i okolicach, ale choćby do Zabrza, Bytomia czy przede wszystkim do popularnego parku chorzowskiego (czyli wtedy Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku, dziś po prostu parku Śląskiego). Dojazd i powrót były średnio przyjemne. Większość trasy wiodła ulicami.
Na szczęście dla zdrowego trybu życia, to się zmienia. Ścieżek powstaje coraz więcej, ale to wciąż kropla w morzu. Śląski lider, Gliwice, mają ich ok. 100 km. To niewiele. Ale to i tak wielki postęp od czasu, kiedy jakimś peerelowskim przypadkiem w sercu miasta istniała bodaj tylko kilkusetmetrowa ścieżka wzdłuż ul. PKWN (dziś al. Korfantego).
Po pilniejszych inwestycjach, choćby w infrastrukturę wodociągową, przyszła pora i na ścieżki z prawdziwego zdarzenia. Do takiego wniosku doszli samorządowcy. Pojawił się właśnie znakomity pomysł zintegrowania ścieżek w aglomeracji. Takie rozwiązanie od dawna doskonale sprawdza się w Trójmieście (Gdańsk jest zresztą polskim liderem w rozwoju tras rowerowych). Ale tam wręcz wymusiły to względy turystyczne. Śląski pomysł, by skorzystać z nieczynnych tras kolejowych i wałów przeciwpowodziowych, jest fenomenalny. Wiodą one z dala od dróg, często przez urokliwe miejsca.
Znakomity jest też pomysł wspólnej sieci wypożyczalni. Mam nadzieję, że nie pozostanie w sferze idei. Miejskie jednoślady są potrzebne i pokazały to doświadczenia Katowic. W 2015 r. działały tam zaledwie trzy stacje, a i tak okazały się hitem. W tym roku miasto zapowiada dziesięć nowych.