1. Do Londynu delegacja poleciała dwoma samolotami. Premier i towarzyszący jej ministrowie czarterowanym od LOT embraerem, dziennikarze wojskową CASĄ. Przed powrotem do Polski okazało się, że CASA wyleci sześć godzin później niż embraer. Wedle relacji Michała Karnowskiego z portalu polityce.pl, który był w korpusie prasowym „wskutek splotu okoliczności technicznych i prawnych załoga wojskowej CASY (…) musiała odpoczywać aż do godziny 3 w nocy”.
2. Ponieważ w samolocie rządowym były wolne miejsca ktoś zdecydował o tym, by dziennikarze lecieli razem z panią premier. Okazało się jednak, że samolot jest źle wyważony i część osób musi wysiąść, by poczekać na CASĘ. Nikomu nic się nie stało, choć pakowanie kilku ministrów do jednego samolotu z panią premier wydaje się nierozsądne. Opozycja grzmi, że złamano zasady bezpieczeństwa. Rząd odpiera zarzuty, a Antoni Macierewicz mówi o dezinformacji. Tylko środowisko dziennikarskie nie wiadomo dlaczego zamilkło.
Czytaj więcej:
Tymczasem trzeba sobie jasno powiedzieć, że organizacja wizyt zagranicznych najważniejszych osób w państwie pozostawia wiele do życzenia. Dziennikarze uczestniczący w nich doskonale wiedzą o tym, że wiele spraw załatwianych jest na ostatnią chwilę i podczas podróży panuje chaos – niemal do ostatniego momentu nikt nic nie wie. Można odnieść wrażenie, że hasło naczelne brzmi: „jakoś to będzie”. Jako dziennikarze machamy na to ręką i traktujemy jako pewną specyfikę tej pracy. Tyle tylko, że nie powinno tak być. Dość wspomnieć, że zagraniczne wizyty prezydenta USA przygotowywane są z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem i wszystko jest pozapinane na ostatni guzik.
W maju tego roku miałem przyjemność uczestniczyć w dwudniowym wyjeździe premier Beaty Szydło do Watykanu. Delegacja była niewielka, więc lecieliśmy jednym samolotem. Część bagaży nie zmieściła się jednak na pokład samolotu i trzeba je było upchnąć w luku bagażowym. Samolot lądował na wojskowej części rzymskiego lotniska Ciampino. Tam czekały już limuzyny, busy dla dziennikarzy oraz policja. Okazało się jednak, że bagaże wsadzone w Warszawie do luku bagażowego… zaginęły. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić. Po kilku minutach bezradnego oczekiwania całą delegację zapakowano do samochodów i w policyjnej eskorcie ruszyła ona do Rzymu. Dziennikarze otrzymali informację, że bagaże – jeśli zostały w Warszawie – dolecą jakimś rejsowym samolotem. W drodze do centrum okazało się, że bagaże jednak do Rzymu przyleciały. Okazało się, że włoska obsługa lotniska nie sprawdziła samolotu. Nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać załogę. Nie zrobili tego ani „opiekunowie” delegacji, ani czekający na lotnisku pracownicy polskiej ambasady. Przyjęli na słowo zapewnienia Włochów, że samolot jest pusty.
Tu nie koniec niespodzianek. Okazało się bowiem, że dziennikarze muszą sami wrócić na lotnisko po swoje bagaże. Trudno, czasem się tak zdarza. Problem w tym, że w popołudniowych korkach bus – już bez policyjnej eskorty – wracał na Ciampino półtorej godziny. W międzyczasie wojskową część lotniska zamknięto – obsługa zakończyła zmianę i poszła do domu. Odnalezione walizki przewieziono wózkami do części cywilnej i zostawiono pod opieką załogi rządowego samolotu! Nie chciałbym po raz drugi w życiu oglądać twarzy kapitana polskiego embraera. Nie chciałbym ponownie słyszeć tych słów, które wówczas padły. Były mocne i nie nadają się do zacytowania. Bogu ducha winny kapitan wraz z drugim pilotem i stewardesami przez ponad trzy godziny pilnowali bowiem cudzych bagaży. W czasie, który powinni poświęcać na odpoczynek!