Świętowanie miało być już w piątek, ale skazywani na porażkę gracze z Florydy zagrali świetne spotkanie i zwyciężyli 111:108, a wściekły LeBron James szybko uciekł do szatni. Być może obawiał się, że to początek większych kłopotów i zapowiedź finałowej klęski, co na zawsze przypięłoby mu łatkę gwiazdy, która przegrywa w decydujących momentach.
W niedzielę nic z tych obaw nie zostało. Lakers postawili na twardą obronę i już przed przerwą wypracowali 28 punktów przewagi (decydująca okazała się druga kwarta). W tym momencie sprawa zwycięstwa była praktycznie rozstrzygnięta.
Liderzy Lakers błyszczeli w ataku. LeBron wypracował triple double (28 punktów, 14 zbiórek i 10 asyst). Jak zwykle pomagał mu Anthony Davis (19 punktów). Przydało się doświadczenie dwóch rozgrywających: Rajon Rondo i Kentavious Caldwell-Pope zdobyli odpowiednio 19 i 17 punktów. Dobrym pomysłem okazało się też wejście do pierwszej piątki rozgrywającego Alexa Caruso za centra Dwighta Howarda.
Skoro koronawirusowy sezon liga kończyła w ośrodku koncernu Disneya, to bajka o królu LeBronie (jak jest nazywany przez kibiców) musiała mieć szczęśliwe zakończenie.
Do zdjęć po dekoracji pozował, trzymając puchar i pokazując cztery palce jako symbol czterech mistrzowskich pierścieni. Już tylko dwa tytuły dzielą go od wyrównania osiągnięcia Michaela Jordana.