Ojciec Maciej Zięba: Wizja Kościoła i postoświeceniowe stereotypy

Bez zrozumienia, jak głęboko współczesna świadomość europejska jest ukształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz chrześcijaństwa, wypracowany przez oświecenie i wiek scjentyzmu, niemożliwe jest nawiązanie dialogu pomiędzy chrześcijanami a wielką częścią zachodniej kultury. Możliwa jest jedynie wyniszczająca obie strony konfrontacja.

Aktualizacja: 23.10.2017 13:35 Publikacja: 22.10.2017 00:01

Ojciec Maciej Zięba: Wizja Kościoła i postoświeceniowe stereotypy

Foto: EAST NEWS

Wśród grzechów domagających się szczególnego wysiłku pokuty i nawrócenia trzeba z pewnością wymienić te, które zaszkodziły jedności, jakiej Bóg pragnął dla swego Ludu (...) i stanowią dla świata okazję do zgorszenia. Innym bolesnym zjawiskiem, nad którym synowie Kościoła muszą się pochylić z sercem pełnym skruchy, jest przyzwolenie – okazywane zwłaszcza w niektórych stuleciach – na stosowanie w obronie prawdy metod nacechowanych nietolerancją, a nawet przemocą (Jan Paweł II, list apostolski Tertio Millennio Adveniente).

Dlaczego współczesne elity Zachodu, które w tekstach dla „Plusa Minusa" zdefiniowałem jako SAP (Successful/Single, Agnostics/Atheist, Progressive), niesłychanie podejrzliwie myślą o religii, w tym o chrześcijaństwie, a już zwłaszcza o katolicyzmie? Dlaczego niezmiernie się obawiają wszelkich zorganizowanych form religii?

Odpowiedź jest zawarta w paru ostatnich stuleciach. Od oświecenia bowiem główny nurt kultury europejskiej odcinał się od metafizyki, a Kościół uznał za głównego wroga. Dlatego w stosunku SAP do chrześcijaństwa i Kościoła wiele jest tendencyjnych uproszczeń i kłamliwych klisz osadzonych głęboko w kulturze. I jest to jeden z powodów tego, że Zachód – odrzucając używaną od 2 tys. lat busolę duchową i moralną – pogrąża się w coraz głębszym kryzysie. Dlatego trzeba nad tym debatować. Nie można jednak – w imię intelektualnej uczciwości – nie dostrzec, że ta niechęć do religii, w tym do chrześcijaństwa, nie powstała w próżni. I twierdzenie, że te antyreligijne poglądy są jedynie wynikiem osobistych animozji albo hipokryzji SAP, jest nieuprawnionym uproszczeniem.

Podstawowy błąd SAP polega na tym, że – w XXI wieku – w swoich sądach o religii, chrześcijaństwie i Kościele bezkrytycznie powielają prymitywne i tendencyjne diagnozy wypracowane w XVIII stuleciu. Dlatego, krytykując poglądy elity SAP, należy spróbować zrozumieć ich genezę. I z tego powodu w naszych rozważaniach trzeba się cofnąć do Europy doby reformacji.

Niereligijne wojny religijne

Rozważając pęknięcie zachodniego chrześcijaństwa, zawsze trzeba pamiętać o wielości czynników, które sprzyjały narastaniu podziałów XVI-wiecznej Europy: religijnym (rozpowszechnienie się filozofii woluntaryzmu, a stąd teorii predestynacji i podstawowego znaczenia łaski), moralnym (obniżenie poziomu dyscypliny kleru), instytucjonalnym (słabość papiestwa), kulturowym (narastający indywidualizm), ekonomicznym (powstawanie kapitalizmu, sekularyzacja kościelnych majątków), politycznym (emancypacja państw narodowych), psychologicznym (do perturbacji w życiu prywatnym i ambicji władców dodajmy apodyktyczny charakter kardynała Kajetana negocjującego z Marcinem Lutrem, mającym podobne cechy charakteru). Do tej listy trzeba też dopisać wynalazek ruchomej czcionki i matrycy przez Jana Gutenberga. Upowszechnienie druku nie tylko umocniło języki narodowe, ale i różnice kulturowe pomiędzy nacjami. Dość zauważyć, że gdy osłabła integrująca rola Kościoła, którą personifikowało papiestwo, a uzewnętrzniała łacina, kraje kultury romańskiej i germańskiej podzieliły się wyznaniowo, te pierwsze pozostały przy katolicyzmie, te drugie przyjęły protestantyzm.

Dlatego – co pokazują współcześni historycy – motywy religijne w krwawych wojnach XVI i XVII w. odgrywały jedynie wtórną rolę. Najprostszym argumentem potwierdzającym tę tezę są częstokroć zmieniane alianse, w których nie wyznanie, lecz polityczne interesy odgrywały rolę decydującą. Przykładów mamy bez liku.

Dotyczy to także potopu, czyli najazdu Szwedów na Polskę w 1655 r. Na jego genezę składały się roszczenia Karola X Gustawa do korony polskiej, potężna, stojąca bezczynnie po wojnie 30-letniej szwedzka armia, pusta kasa króla Szwecji, w której brakowało pieniędzy na żołd oraz osłabiona powstaniem Chmielnickiego i wojną z Rosją Rzeczpospolita Obojga Narodów. Znacznie jednak poręczniej było przedstawić ów konflikt zarówno wobec świata protestanckiego, jak i samej armii jako wojnę religijną toczoną po to, by – wedle frazy brytyjskiego dyktatora Olivera Cromwella przywołującego obraz bestii z Apokalipsy – „utrącić róg (Polskę) na głowie bestii (Kościoła katolickiego)".

Dziś najczęściej nie zdajemy sobie sprawy z ogromu i wyrafinowania okrucieństw popełnianych w starożytności. Niewiele też wiemy o tych popełnianych w innych kulturach: afrykańskich, azjatyckich czy amerykańskich. Nasze postrzeganie świata dokonuje się w świetle przekonania osadzonego na poziomie zbiorowej podświadomości, że istoty ludzkie są równe i obdarzone godnością. Jest to jednak akt wiary, a nie wiedzy. Równości ludzi oraz ich godności nie da się naukowo zmierzyć czy udowodnić.

Zdecydowana większość kultur traktowała i często nadal traktuje jednostkę nie jako osobę, ale jako część zbiorowości. Jest także przekonana, mając wiele empirycznych potwierdzeń, że nie istnieje równość wszystkich ludzi. Taką wiarę w uniwersalną równość i indywidualną godność wniosło bowiem w historię ludzkości chrześcijaństwo, a poglądy te przebijały się z trudem i stopniowo. Zniesienie niewolnictwa jako klasy społecznej, zakaz imprez cyrkowych, podczas których mordowano ludzi, poprawa losu jeńców wojennych, rozejm i pokój Boży, małżeństwo jako zgoda mężczyzny i kobiety, powstanie sieci szpitali, sierocińców, domów starców to procesy, które Europie dokonywały się na przestrzeni stuleci.

W antyku nawet wykształcony i wrażliwy Rzymianin nie myślał o swym niewolniku w kategoriach humanitarnych. Postrzegał go jako przedmiot – res mobilis czy instrumentum vocale. Kara, jaką Marek Krassus kazał wymierzyć powstańcom Spartakusa, krzyżując co 30 metrów kolejnego niewolnika na całej 200-kilometrowej Via Appia z Kapui do Rzymu, zadziwiała swoim rozmachem, a nie okrucieństwem. Średniowiecze także nie było okresem idealnym. Sporo w nim jeszcze było „okrucieństwa pierwotnego", ale skala wynaturzeń – w porównaniu z wiekami wcześniejszymi i późniejszymi – była stosunkowo niewielka. Poza okrutnymi walkami katolików z waldensami (gdzie ekonomia i polityka także odgrywały sporą rolę) na przełomie XII/XIII wieku walka z innowiercami czy procesy o czary były wielką rzadkością. Dopiero w XVI i XVII stuleciu stały się one nader częste, zginęło wówczas od 40 do 60 tys. osób – głównie kobiet. Najgorsze prześladowania odbywały się na terenach Niemiec, Niderlandów i Szwajcarii. W największych krajach katolickich: Francji, Hiszpanii, Portugalii i Włoszech, zginęło mniej więcej 2 tys. osób. Tyle samo co w bez porównania mniej licznych krajach skandynawskich i podobnie jak w Wielkiej Brytanii wraz z Ameryką Północną. Tak samo działalności powstałej w latach 30. XIII stulecia inkwizycji papieskiej nie da się w żadnej mierze porównać z aktywnością narodowych, katolickich i protestanckich inkwizycji w wiekach XVI i XVII.

Zauważmy też, że w całym średniowieczu mówimy o siedmiu wyprawach krzyżowych (1096–1270) skierowanych przeciw panowaniu islamu w Jerozolimie, natomiast w samej Francji, i to jedynie w drugim półwieczu XVI stulecia (1562–1598), można się doliczyć ośmiu wewnątrzchrześcijańskich wojen, bardziej bezwzględnych i okrutnych od krucjat.

Zarazem pomiędzy XIII a XVI wiekiem znacznie podniósł się poziom edukacji, sieć uniwersytetów oplotła cały kontynent, a nowatorskie w XII wieku idee humanizmu chrześcijańskiego zdążyły przez kolejne stulecia szeroko się rozpowszechnić. Także zalążkowa w XIII w. forma praw człowieka mocno się rozwinęła w wieku XV (Akademia Krakowska), a w początkach XVI stulecia nabrała dojrzałego już kształtu (szkoła w Salamance, bulla Sublimis Deus Pawła III).

Czas grozy

Dlatego tym bardziej może budzić grozę długotrwały wybuch okrucieństwa w całej Europie w XVI i XVII w. Owszem, unikając sentymentalizmu i anachronizmu, trzeba pamiętać o „duchu epoki". Okrucieństwo, sięgające czasów starożytnych, wciąż w owych czasach było normą. Wystarczy sięgnąć po Trylogię Sienkiewicza, by przypomnieć sobie, że rwanie końmi, ćwiartowanie czy wbijanie na pal nie budziło sensacji.

Trzeba też pamiętać o pesymizmie i lęku dominującym w Europie u progu renesansu. „Wyłanianiu się nowoczesności w Europie towarzyszył niewiarygodny strach przed diabłem" – pisze w swej monografii „Strach w kulturze Zachodu" Jean Delumeau. „Renesans bez wątpienia odziedziczył koncepcje i wizerunki demoniczne, które precyzowały się w ciągu średniowiecza. Ale nadał im spójność, wyrazistość i rozpowszechnienie, jakich nigdy przedtem nie osiągnęły... Akty przemocy, które zalały Europę krwią z pierwszych wieków czasów nowoczesnych, była na miarę lęku, który odczuwano wówczas przed diabłem, jego agentami i jego wybiegami".

Dodać do tego trzeba prawo reakcji łańcuchowej dotyczące nienawiści. Albowiem logika podziałów bardzo łatwo zamienia się w wrogość, a wrogość przemienia w nienawiść. I historia nieraz pokazała, że zło potrafi się multiplikować niewiarygodnie szybko, a spirala nienawiści nie posiada widzialnego kresu. Zbrodnie niedawno jeszcze niewyobrażalne, wręcz niemożliwe, nagle stają się codziennością, a okrucieństwo wpisuje się w pejzaż spokojnych i pokojowo dotąd żyjących społeczności.

Ale nawet pamiętając o wszelkich tych zastrzeżeniach, nie da się nie popaść w przerażenie, kiedy czyta się opisy zarządzonej przez arcykatolickiego króla Franciszka I Walezjusza rzezi 3 tys. waldensów w Prowansji, masakry hugenotów w noc św. Bartłomieja, podczas której zginęło ok. 20 tys. ludzi (fakt, że owe zamieszki wywołała Katarzyna Medycejska, niewiele tłumaczy; takie okrucieństwo nie byłoby możliwe, gdyby nie kultywowana nienawiść do hugenotów. I wątłym wytłumaczeniem dla papieża jest radość z powrotu Francji do ortodoksji – Grzegorz XIII na wieść o tej rzezi nakazał bowiem odśpiewać Te Deum i polecił wybić pamiątkowy medal), takoż opisy mordu waldensów w czasie „Wielkanocy piemonckiej" – zniszczeniu miejscowości Pra de la Tur, Villar i Bobbi połączonych z wymordowaniem ich ludności przez wojska księżnej sabaudzkiej, czy też kiedy się słyszy o pięciu wielkich stosach rozpalonych na polecenie zwanego przez protestantów „Szatanem Południa" Filipa II Habsburga.

Argument, że z katolikami postępowano podobnie, nie ma najmniejszego znaczenia. Takie relacje jak opisy zakopania w Niderlandach mnichów aż po szyję, by wykorzystać ich głowy jako cele w grze w kule, egzekucji w elżbietańskiej Anglii, podczas której zmasakrowanym katolikom wyrywano żywcem serca oraz trzewia, czy opisy francuskiego Vivarais, w którym protestanci zamurowali katolików w dzwonnicach, skazując ich na śmierć głodową, a dzieci nabijano na rożen i w obecności rodziców pieczono na ogniu, niczego więc nie równoważą, a jedynie to uczucie grozy powiększają. Podobnie jest, gdy słyszy się o wzajemnym wyniszczaniu się protestantów, choćby o bezlitosnej walce episkopalian z purytanami w Szkocji, o masowym mordowaniu anabaptystów w Niemczech czy o stosach w szwajcarskich kantonach protestanckich, na których płoną inni protestanci. Są to stulecia grozy.

Apostazja kultury europejskiej

Cóż z tego, że następne stulecia dorobiły przeszłości jeszcze gorszą czarną legendę, prokurując coraz większe liczby ofiar i wymyślając coraz bardziej potworne fakty, niesłusznie też obciążając religię za to, że była siłą sprawczą wszelkiego zła i uznając Kościół katolicki za głównego, a w zasadzie jedynego, winowajcę. Realne zło uczynione przez chrześcijan w XVI i XVII stuleciu poraża swoim okrucieństwem i zasięgiem.

Cóż z tego, że wiele z tego zła może być wyjaśniane przez wielowymiarowy polityczno-ekonomiczno-kulturowo-religijny kontekst wydarzeń oraz panującego wówczas „ducha epoki". Wszystkie te okoliczności nie mogą być usprawiedliwieniem dla wyznawców Chrystusa. Choćbyśmy bowiem z jak najlepszą wolą próbowali zrozumieć tamte czasy, starając się unikać jednostronnych ocen, tym bardziej anachronicznych potępień, to jednak podstawowego pytania usunąć nie sposób: jak to możliwe, że chrześcijaństwo, które dotąd starało się przekraczać „ducha czasów" i powoli, lecz konsekwentnie go transformowało, teraz dało się całkowicie wpisać w ducha swej epoki, wyzbywając się zarazem ducha Ewangelii? Tym bardziej że kryteria oceny „czasu grozy" – pamiętając o wysiłkach podejmowanych w Christianitas, chrześcijańskiej cywilizacji, dla ograniczenia okrucieństwa – mają prawo być bardziej wymagające od ocen wcześniejszych okresów.

Stale zatem powraca pytanie: jak to było możliwe, że miliony chrześcijan, przez dziesiątki lat, a nawet całe stulecia, potrafiły się wzajemnie mordować w imię Jezusa Chrystusa? Jak mogło dojść do tego, że zinstytucjonalizowana podejrzliwość, a także wygnania, tortury i rzezie wpisały się w krajobraz chrześcijańskiego Zachodu? Jak było możliwe, by świetnie wykształceni mężowie modlitwy, pragnący odrodzenia chrześcijaństwa, św. Ignacy Loyola, Marcin Luter, Jan Kalwin, Thomas Muntzer i wielu innych, także bardzo wybitnych, potrafili wspierać w imię wierności Ewangelii karanie śmiercią tych, którzy inaczej od nich interpretowali Dobrą Nowinę? Jak godzili swoją bezgraniczną wierność Chrystusowi z ignorowaniem arcykapłańskiej modlitwy z Wieczernika, żarliwego, pełnego udręki i wręcz natarczywego błagania Zbawiciela o jedność Jego uczniów, która winna się rozciągać na kolejne pokolenia i być najważniejszym znakiem wiarygodności ich misji.

Nie znamy odpowiedzi na te pytania. Owszem, istnieją wyjaśnienia wszystkich stron konfliktu naginające w swą stronę interpretację walk pomiędzy chrześcijanami do kategorii „wojny sprawiedliwej"; katolickie pokrętne nadużywanie słów Augustyna „compelle intrare" będące nadinterpretacją słów Chrystusa „przymuście do wejścia" (por. Łk 14,23); sofizmaty Lutra o słowach Chrystusa „włóż miecz do pochwy" uznające je za zakaz wykorzystywania miecza do świeckich celów, lecz pozwolenie na używanie go w Bożej sprawie; nawoływania Munzera „nie pozwólcie, by ostygł wasz miecz", ponieważ Chrystus powiedział, że przyszedł przynieść „nie pokój, ale miecz" (Mt 10,34). Są to wszystko jednostronne, krętackie interpretacje słów wyrywanych z kontekstu i całkowicie ignorujące liczne, dosłowne frazy Chrystusa oraz fałszujące istotę ewangelicznego orędzia.

„Duch epoki" niewiele tutaj wyjaśnia. Przez poprzednich piętnaście stuleci chrześcijanie także kierowali się „duchem epoki", ale – z lepszym lub gorszym skutkiem – starali się owego ducha przemieniać w świetle wyznawanej Ewangelii. Teraz jednak w tych wrogich poczynaniach niezmiernie dużo jest „ducha epoki", a bardzo mało ducha Ewangelii.

Nasuwa mi się tylko jedno wyjaśnienie. Wiara religijna, także chrześcijańska, ma spory potencjał sprzyjający jej ideologizacji – przejściu z pozycji „poszukiwacza prawdy dążącego ku Prawdzie", ewentualnie „depozytariusza Prawdy, która nie jest moją własnością i mnie przekracza", na pozycję „posiadacza Prawdy". A jeżeli jestem pewien, że posiadam prawdę objawioną mi przez samego Boga, to nieuchronnie ci, którzy mają inne ode mnie poglądy, propagują fałsz. A błąd jest zagrożeniem – może zarażać ludzi. Dlatego trzeba go eliminować.

Być może tak to wyglądało. Dla jednych Ewangelia utożsamiła się z Christianitas. I wiele konkretnych faktów przemawiało za słusznością takiego utożsamienia. Dla drugich, także mających sporo argumentów, Christianitas okazała się zmurszała i synonimem Ewangelii stała się radykalna odnowa – Reforma. I tak stanęły naprzeciw siebie: Ewangelia przeciw Ewangelii.

A wierność Ewangelii nie może podlegać negocjacjom. Niewierność zaś nie może być tolerowana. Jeżeli do tej próby opisu dodamy jeszcze, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, zarówno katolików, jak protestantów, jest corruptibilis (podlegająca zepsuciu), a Ojciec Kłamstwa, dia-bolos, jest arcymistrzem tworzenia coraz głębszych pęknięć, to możemy spróbować dotknąć umysłem zanurzonym w XXI wieku splotu wydarzeń, które dokonały się przed niespełna półtysiącleciem. Ale tego, jak było w istocie, nie dowiemy się nigdy.

Jedno natomiast jest pewne. Bez tego długotrwałego krwawego okresu walk wszystkich ze wszystkimi nie można by było mówić o apostazji europejskiej kultury. Owszem, prądy racjonalistycznego lub materialistycznego wyjaśniania rzeczywistości, sceptycyzmu wobec ustalonych form kultu oraz wydrwiwania ogólnie przyjętych zasad przynajmniej od antyku były obecne w kulturze Europy, ale też nigdy nie tworzyły jej głównego nurtu. W swej marginalnej formie komponowały swoisty kontrapunkt, niejednokrotnie pełniąc stymulującą i ożywczą rolę dla kultury rozumianej jako całość. Teraz jednak ten marginalny kontrapunkt począł się przekształcać w realną alternatywę, a z alternatywy w racjonalną szansę wydostania się z pułapki religijnych waśni i zakończenia dwóch stuleci „czasu grozy".

Tymi, którzy boleśnie często potwierdzali tezy głoszone przez krytyków chrześcijaństwa o hipokryzji i fanatyzmie uczniów Chrystusa, byli sami chrześcijanie. Tymi, którzy z nowym zapałem zaczęli mówić o potędze ludzkiego rozumu, o godności człowieka oraz o wolności, równości i braterstwie, byli ci, którzy chrześcijaństwo postanowili odrzucić.

Pyszni odstępcy

Prekursorem nowej epoki jest bez wątpienia Kartezjusz – ojciec filozofii nowożytnej, subtelny myśliciel chrześcijański, genialny matematyk i wybitny fizyk. Ale jak to w historii ludzkiej myśli bywa, istotę jego filozofii i teologii zgłębili jednie nieliczni. Dotyczyło to również abstrakcji geometrii i algebry czy rozważań nad strukturą światła. Niesłychaną natomiast popularność zdobył uproszczony zestaw jego poglądów, który Władysław Tatarkiewicz nazwał „kartezjanizmem połowicznym". Składały się nań przekonanie, że człowiek jest mechanizmem obdarzonym jaźnią, której istotą jest zdolność do sceptycyzmu; uznawanie za rzeczywiste jedynie idei „jasnych i wyraźnych", rozwiązywanie wszelkich problemów metodą logicznego wydzielania zagadnień szczegółowych. Konsekwencją tych założeń było umacnianie postawy skrajnego racjonalizmu i wszechobejmującego sceptycyzmu.

Tym jednak, co nadało kartezjanizmowi rewolucyjny rozmach, był pogląd autora „Rozprawy o metodzie", że każdy człowiek postępujący wedle owych reguł osiąga jedyne prawdziwe poznanie. Absolutna wiedza jest więc dostępna każdemu logicznie myślącemu człowiekowi, a powszechne używanie zmatematyzowanego rozumu poprowadzi ludzkość do doskonałości. Oznaczało to jednak zarazem, że cała dotąd zgromadzona wiedza, osiągnięcia wcześniejszych myślicieli, a także trud uczenia się i studiowania są już niepotrzebne.

W ten sposób elity następnego stulecia uzyskały podstawy do wiary w nieograniczone możliwości ludzkiego rozumu, legitymizację do odrzucenia wcześniej zgromadzonej wiedzy oraz przyzwolenie na upraszczanie każdego problemu. I z tego korzystały. „Manią XVIII wieku było bowiem upraszczanie wszystkiego, by móc jaśniej widzieć", jak pisał francuski historyk Pierre Pierrard.

Wiarę w nieskończoną potęgę ludzkiego umysłu umacniały osiągnięcia naukowe. Szczególną rolę odegrał tu Isaac Newton. I znowu, mniej istotne były tu skomplikowane matematyczne dywagacje sir Isaaca całkowicie niezrozumiałe dla szerszej publiczności. Najistotniejsze było to, że przywrócił on swoim odkryciem centralną pozycję człowieka we Wszechświecie. Pokazał, że umysł ludzki może opisać położenie ciał w całym kosmosie. Odkrycie, że ich ruch harmonizuje racjonalna, bo dająca się opisać zespołem równań i sprawdzalna przez eksperymenty niewidzialna ręka grawitacji, podziałało na wyobraźnię ówczesnych elit. „Filozoficzne przekonanie, że cała natura jest posłuszna prawom matematycznym, które zapewnią jej stabilność tak długo, jak jej utrzymywanie podoba się Bogu, było, w powszechnym odbiorze, pomysłem rewolucyjnym" – pisał brytyjski filozof nauki Stephen Toulmin. „Zarówno kosmos, jak i polis (jak to się obecnie jawiło) były całkowicie samodzielne, a ich wspólnie dzielona »racjonalność« gwarantowała ich trwałość". Ta całościowa wizja świata, wyjaśnianego za pomocą uniwersalnego prawa i odkrycie niewidzialnej siły miało dla ludzi oświecenia niesłychaną moc przyciągającą. O Newtonie pisali wówczas wszyscy, od podrzędnych dziennikarzy, poprzez przeciętnych filozofów, po najważniejsze umysły tamtej doby: najwybitniejszego – Kanta i najbardziej znanego – Woltera, którego mniej interesowała matematyczna struktura teorii Newtona, a bardziej jej społeczne implikacje, Newton jawił się dlań jako współczesny Prometeusz, który wykradł Bogu skrywaną przed ludźmi wiedzę.

W ten sposób dochodzimy do kolejnej istotnej cechy paradygmatu, który na parę stuleci zdominował kulturę Zachodu. Bóg, od oświecenia aż po wiek XX („jeśli Bóg istnieje, człowiek jest nicością" – Sartre), zostaje przedstawiony jako adwersarz człowieka. Tym razem jednak Gromowładny nie jest już w stanie skazać tytanów nauki na przykucie do skały Kaukazu. „Postępując zgodnie z rozumem – pisał w 1700 r. Claude Gilbert – zależni jesteśmy wyłącznie od siebie, przez co stajemy się niejako bogami". Odwieczni rywale urośli w siłę i obecnie są już równi bogom. A nawet więcej, bo to Bóg się teraz wycofuje i oddaje kolejne obszary swojej dotychczasowej dominacji. Jest to Bóg, który z wszechwładnego imperatora staje się władcą na wygnaniu.

Trudno lepiej streścić tę ewolucję w rozumienia Boga w XVIII w., niż czyni to słynna anegdota o genialnym sukcesorze Newtona Pierre Simonie de Laplace. Kiedy ów uczony podczas audiencji u cesarza w 1802 r. prezentował dzieło opisujące ruch ciał we Wszechświecie. Napoleon, któremu jako eksgenerałowi artylerii matematyka nie była obca, zapytał autora „Przedstawiania systemu świata": „A Bóg? Gdzie w tym systemie jest miejsce na Boga"? W odpowiedzi usłyszał: „Ta hipoteza nie była mi potrzebna". O duchu epoki świadczy też dalszy ciąg tej anegdoty. Gdy rozbawiony Bonaparte powtórzył później tę replikę Laplace'a innemu wybitnemu matematykowi Josephowi-Luisowi Lagrange'owi, ten dowcipnie dorzucił: „Ach, to piękna hipoteza, która tłumaczy rozliczne rzeczy".

W tych bon motach obu genialnych Francuzów pobrzmiewa rodzaj arogancji, który starożytni Grecy nazwali „hybris". Jest to zuchwałość zrodzona z pychy, która nadając człowiekowi boskie prerogatywy, przekracza należną mu miarę i uniemożliwia prawidłową ocenę rzeczywistości. I trzy najważniejsze prądy ideowe XIX stulecia: liberalizm, socjalizm i nacjonalizm, z zapałem zajmą się poprawianiem Boga-Stwórcy – stwarzaniem czy też konstruowaniem nowego człowieka wolnego od grzechu pierworodnego. Każdy z nich będzie to czynił w sposób „naukowy" i każdy z nich będzie mógł się podpisać pod pełnym zadufania stwierdzeniem zapisanym w połowie wieku XIX przez eksksiędza Loison: „Jeżeli dwanaście niedouczonych głów (Apostołów – MZ) potrafiło odnowić świat, to cóż my zdołamy uczynić! My, którzy po swojej stronie mamy potęgę nauki!".

Narodziny nowej wiary

W oświeceniowej wizji Bóg okazuje się Bogiem słabnącym. Dawny Pan życia i śmierci okazuje się uzurpatorem, którego bezkresne włości kurczą się wraz z postępem rodzaju ludzkiego. To rozum jest tym zwycięskim orężem, które, wraz z każdym odkryciem i wynalazkiem, eksmituje Go z zajmowanych przez wieki terytoriów i czyni co najwyżej „hipotezą".

Jego miejsce zajmuje nowy Absolut – nowy pan świata i historii. Jest nim postęp.

Rozwój nauki, sukcesy medycyny, wzrost dobrobytu, ewolucja instytucji oraz wyzwolenie ducha są ze sobą nierozerwalnie związane. Są przejawami tego samego wszechogarniającego całą ludzkość procesu. Wiara w postęp staje się nową religią. A odkrycie transcendentnej prawdy o postępie, odkrycie głębszego sensu dziejów, dodaje religijnego zapału do walki z Bogiem okrucieństwa i zabobonów sprzeciwiającemu się prawu człowieka do szczęścia, przyjemności i rozkoszy oraz autonomii ludzkiego rozumu. Zwłaszcza że nowa religia daje spójny i prosty opis całej rzeczywistości, rozstrzyga wszelkie dylematy i posiada najwyższy autorytet – autorytet nauki.

Za jej umowny początek można przyjąć rok 1750. Jest to bowiem rok, w którym ukazuje się prospekt „Encyklopedii", a jeden z jej autorów Anne-Robert Turgot wygłasza na Sorbonie dwa odczyty poświęcone idei postępu. W drugim z nich zatytułowanym „Przegląd narastających osiągnięć ludzkiego ducha" tak objaśnia zgromadzonej publiczności mechanizmy ludzkiego rozwoju: „rodzaj ludzki rozpatrywany od początku swoich dziejów wydaje się oczom filozofa ogromną całością, która tak jak każda jednostka ma swój okres dzieciństwa i czyni postępy... Obyczaje ulegają złagodnieniu, umysł ludzki się oświeca, odosobnione początkowo narody zbliżają się do siebie, handel i polityka jednoczą wreszcie wszystkie części globu i rodzaj ludzki jako całość dąży ustawicznie, choć powoli (...) do coraz to większej doskonałości".

Istotą nowej religii jest pewność, że owo „dążenie rodzaju ludzkiego do coraz to większej doskonałości" jest procesem obiektywnym oraz nieuchronnym. I tę wiarę od kasty oświeconych przejmuje następne stulecie, szerząc ją z prawdziwie misjonarską gorliwością. „W długiej historii idei postępu wiek XIX był bez wątpienia epoką jej najwspanialszego rozkwitu" – napisze amerykański socjolog Robert Nisbet, autor monumentalnej „History of the Idea of Progres" („Historia idei postępu"). „Idea ta nie tylko legła u podstaw szeregu nowych nauk społecznych – socjologii, politologii, ekonomii i psychologii (...), ale i przekształciła się w powszechną wiarę na skalę właściwą religiom. »Prawa« postępu stały się receptą na wszystko. Comte wywodził z nich swoją »dynamikę społeczną«, Saint-Simon swoje nowe chrześcijaństwo, w ekonomii politycznej zaś, gdy jedni za ich spełnienie poczytywali ufundowaną na własności prywatnej i konkurencji wolność gospodarczą, to Marks i Engels przeciwnie (...). Spencer, mówiąc, że »postęp nie jest przypadkiem, lecz koniecznością«, krótko wyraził postawę panującą przemożnie nad całym nieledwie obszarem filozofii społecznej".

Ślepa wiara w deterministyczny postęp nieuchronnie wzmacniała oderwaną od realiów i pełną pogardy ocenę wieków średnich. Skoro bowiem społeczność ludzka konsekwentnie wznosi się od stanu prymitywnego ku stanom coraz bardziej rozwiniętym, to oczywiste jest – pamiętając o okropieństwach XVI i XVII stulecia – że w poprzednich stuleciach musiało być bez porównania gorzej. Zatem w średniowieczu prześladowania musiały być jeszcze bardziej okrutne i powszechne, fanatyzm – normą, a rozum w całkowitej pogardzie. Dlatego dla misjonarzy „religii postępu" Bóg, konkretnie Bóg chrześcijan, jawił się jako idol mamiący masy w minionych ciemnych wiekach, a tradycja chrześcijańska jako fałsz, który dla dobra ludzkości należy zniszczyć. „Wywiązał się zatem konflikt, jakiego nigdy dotąd nie widziano. Nie chodziło już o jakieś niesprecyzowane groźby, o cząstkowe roszczenia, o herezje czy schizmy, gałęzie, które można było odciąć, aby ratować drzewo: wrogowie sięgali do samych korzeni" – opisywał klimat oświecenia francuski historyk Paul Hazard w „Myśli europejskiej w XVIII wieku". „Walka rozgrywała się na oczach i na użytek tłumu, w pełnym świetle dnia: ta walka obustronnie zażarta nadaje stuleciu wstrząsający charakter".

Tylko w takim quasi-religijnym kontekście wiary w naukę i postęp można starać się zrozumieć tę niezwykłą zapiekłość wybitnych umysłów XVIII i XIX stulecia w ich nieubłaganej walce z chrześcijaństwem. Tylko wtedy można pojąć tę agresywną jednostronność sądów oraz fałsz używanych przez nich argumentów. Zbożny cel uświęca bowiem nieświęte środki. A celem jest „zmiażdżenie nikczemnika" (ecraser l'infame) – jak Wolter lubił określać chrześcijaństwo. Jest to więc żarliwość neofitów, którym nowa wiara daje religijny zapał, aby dopomóc ludzkości w wydobyciu się z tyranii ciemnoty i nietolerancji. Dlatego wyznawcy tej nowej religii pewni posiadanej prawdy i pewni sukcesu, nie uznawali żadnych kompromisów.

Zmiażdżyć nikczemnika

Szeroko pojęty krąg encyklopedystów nie ukrywał więc swoich zamiarów. Diderot mówił z podziwem o Wolterze jako o „Antychryście", a sam Wolter potrafił się podpisać „Christmoque" (prześmiewca Chrystusa), nazywając lekarza i filozofa Juliana de la Metrriego „ateuszem króla". Miał wówczas na myśli Fryderyka II króla Prus, do którego sam pisał, że „nasza religia jest bez wątpienia najśmieszniejszą, najbardziej absurdalną i najkrwawszą (z tych, które) kiedykolwiek zakaziły ludzkość". Taki był duch tamtej epoki. Już generację wcześniej Monteskiusz w swoich słynnych „Listach perskich" szydził z absurdów katolicyzmu i anachronizmu papiestwa: „ jest jeszcze inny czarnoksiężnik, mocniejszy od niego (króla – MZ), który tak samo panuje nad myślami innych. Ten czarnoksiężnik nazywa się papież; każe mu na przykład wierzyć, że trzy stanowią jedno, że chleb, który się pożywa, nie jest chlebem, a wino, które się pije, nie jest winem, i tysiąc tego rodzaju rzeczy (...). Papież jest głową chrześcijan. Jest to stare bożyszcze, które okadzają z nałogu. Niegdyś był on groźny nawet samym monarchom (...), ale dziś nikt go się nie lęka".

Kościół jest więc źródłem wszelkiego zła trapiącego rodzaj ludzki, siedliskiem ogłupiających zabobonów i podstawowym hamulcem na drodze postępu i rozwoju. Dlatego też młodszy od Woltera i Monteskiusza filozof i pisarz Sylvain Marechal w swoim „Słowniku starożytnych i współczesnych ateistów" doprowadza ten sposób myślenia do logicznej konkluzji: „Całkowite i ostateczne zniszczenie długotrwałego i panoszącego się zabobonu, który mieszał się do wszystkiego, który wynaturzał wszystko (...) odmieniłoby oblicze świata".

I dlatego kasta oświeconych w swoich pismach parodiowała kazania, wymyślała sprośne, często niesłychanie wulgarne historyjki i anegdoty na temat kleru. Bez skrupułów też fałszowała historię Europy, dowolnie zmyślając liczby ofiar prześladowań, fabrykując cytaty, kreując fałszywych nikczemników i urojonych bohaterów. Z kolei – nieoczekiwanie – przybierała się w togi najgorliwszych synów Kościoła, zarzucając chrześcijanom, że nie żyją zgodnie ze swymi przekonaniami, z których chwilę później znowu szydziła. Pismo Święte było dla niej stekiem bzdur („jak mógł szatan wziąć Pana Jezusa na górę i ukazać wszystkie królestwa świata, skoro nie istnieje góra, z której by można je dostrzec"), Chrystus był oszustem, a sakramenty wymysłem dla utrzymywania gminu w poddaństwie, moralność – antyludzkimi zasadami, Kościół zaś instytucją, która kłamstwem i przemocą na setki lat zahamowała postęp ludzkości.

Dodajmy do tego – zapominane dzisiaj – silny antysemityzm oraz rasizm połączony z pogardą „białego człowieka" dla innych kultur, tradycji i wierzeń, a także arogancki, pełen wyższości stosunek do ludzi uboższych, niewykształconych i kobiet, a otrzymamy wizję świata powszechnie przyjętą przez oświeconych. I owe oświecone umysły, używając z talentem najprzeróżniejszych form i rodzajów literackich, konsekwentnie uciekając się do fałszowania argumentów i preparowania historii, systematycznie propagowały tę wizję przez całe XVIII stulecie. Baron Holbach, oświeceniowy filozof francuski, stworzył w tym celu cały krąg współpracowników nazwanych „Coterie Holbachique": „Kierował warsztatem, oficyną księgarską, biurem, skąd wychodziła na świat propaganda tak prostacka, tak zajadła, że męczyła nawet jego pobratymców" – opisywał niestrudzoną działalność d'Holbacha Paul Hazard. A tego typu antyklerykalne i ateistyczne koterie niestrudzenie działały wówczas w całej Europie. Najważniejszą z nich okazała się najmniejsza, jednoosobowa, która samodzielnie wpłynęła na dzieje Zachodu – Wolter. Długie, pracowite i niezmiernie intensywne życie tego płodnego pisarza, autora setek powiastek filozoficznych, wierszy, opowiadań, dramatów, dzieł historycznych i filozoficznych, a także ponad 23 tys. listów, pozwoliło mu nadać tonację myśli europejskiej obejmującą nie tylko XVIII stulecie.

„Za fakt, że w XVIII wieku narodziło się, a następnie rozmnożyło pokolenie ludzi, których jedyną strawą był antyklerykalizm, którzy z antyklerykalizmu uczynili jedyny program, którzy wierzyli, że antyklerykalizm wystarczy, aby przeobrazić rządy, udoskonalić społeczeństwa i doprowadzić do szczęścia, za fakt ten ponosi odpowiedzialność wielu myślicieli, i to nie tylko z obozu encyklopedystów. Nikt nie jest jednak za to odpowiedzialny w takim stopniu jak Wolter". Autor tych słów Paul Hazard w taki sposób opisywał sposób działania Woltera: „Z kuźni w Ferney (posiadłość Woltera w pobliżu Genewy – MZ) groźniejszej dla wierzących od amsterdamskiej, londyńskiej, paryskiej czy berlińskiej, wychodziły niestrudzenie w świat pamflety (...). Ewangelia sprowadziła na ziemię jedynie nieszczęście; Kościół cały i bez wyjątku to zepsucie i obłęd; nie masz ani jednego wyznawcy wiary, który nie byłby fanatykiem (...). Karykaturalna symplifikacja, programowe niewnikanie w racje przeciwnika, przemilczanie lub zniekształcenia, nieznużone powtórzenia – oto niektóre z jego chwytów. Przeczytawszy jedno czy dwa z tych kazań, katechizmów, rozpraw, dialogów, powiastek, które pełnymi garściami rzucał w świat, podziwia się formę, która wydaje się coraz swobodniejsza, obrazowość coraz to pikantniejsza, styl coraz to bardziej naturalny; przeczytawszy ich dziesięć czy dwadzieścia, dostrzega się mechanizm propagandzisty (...). W razie potrzeby uciekał się do nikczemności".

To właśnie jest nowość, którą w sposób systemowy wnosi pokolenie encyklopedystów. Po pierwsze, maksyma „cel uświęca środki" została wpisana w metodycznie podejmowane przez nich działania. „Nie wahajmy się zniesławiać autorów o odmiennych poglądach, sączmy podstępnie jad podejrzeń. Niech ludzie dowiedzą się o podłościach przeciwnika, przedstawiajmy go w jak najgorszym świetle (...). Jeśli fakty temu przeczą, zmyślajmy, nie przemilczajmy żadnego z ich błędów, żadnej z wad" – pisał Wolter i dodawał: „Atakujcie z ukrycia, nie dajcie się złapać za rękę". Niezliczone przykłady dowodzą, że grono wybitnych i mniej wybitnych intelektualistów oraz artystów sumiennie stosowało się do tych zaleceń.

Po drugie, stworzyli szeroką sieć nieformalnych powiązań „oświeconych", która – pomimo silnych niekiedy wewnętrznych animozji – potrafiła narzucić swoje upodobania i swoje fobie, a także swoje werdykty salonom i dworom całej Europy.

Po trzecie, pracowali oni systematycznie przez ponad pół wieku, wykorzystując salony i teatry, uczelnie oraz dwory, akademie i galerie, prywatną korespondencję i publiczne debaty, loże masońskie, sądy i redakcje, a nade wszystko niezliczone druki dla promowania swoich poglądów. Symbolem zarówno systematyczności, jak i wielkiej siły oddziaływania był projekt „Encyklopedii" – monumentalnych 28 tomów zawierających ponad 70 tys. haseł – która stała się swoistą instytucją edukacyjną kształtującą opinię publiczną Europy u schyłku XVIII stulecia. To, co dzisiaj razi czytelników, „symplicystyczny dogmatyzm »Encyklopedii«, jej nieporadny racjonalizm, zdolny skupić przy sobie tych, co świeżo opanowali sztukę pisania" (jak pisał francuski historyk Pierre Chaunu), 250 lat lat temu okazało się jej wielką siłą. „Encyklopedia" dostarczała bowiem czytelnikom prosty oraz spójny obraz świata, dając poczucie zdobycia nowoczesnej i wszechstronnej wiedzy. Według innego francuskiego historyka Pierre'a Gaxotte'a „wyrażała bowiem ducha epoki: awersję do wszystkiego co nadprzyrodzone, potrzebę afirmacji świata, wiarę w człowieka, w wolny handel i przemysł, w zbawienną moc wiedzy i nieograniczony postęp nauki".

Słabość Kościoła

Łatwo można więc dostrzec, że dzisiejszy SAP, żyjący w XXI wieku, a dotyczy to też szerszych kręgów społeczeństw Zachodu, wdycha z powietrzem epoki mnóstwo pejoratywnych skojarzeń, jednostronnie interpretowanych faktów i po prostu fake news wymyślanych i produkowanych przez parę ostatnich stuleci na temat religii, chrześcijaństwa i katolicyzmu.

Taki jest stan faktyczny i bez zrozumienia tego faktu nie doceni się wagi problemu oczyszczenia z fałszu kultury Zachodu. Ale do tej próby opisu korzeni apostazji kultury europejskiej trzeba jeszcze dodać przynajmniej jeden parametr. Jest nim słabość Kościoła w XVIII i XIX stuleciu. Owszem, nadal powstawały w nim ważne dzieła, Bóg wzbudzał w nim kolejne zastępy świętych, Kościół nadal prowadził ogromne dzieła edukacyjne i charytatywne, nadal był wpływową i zasobną ekonomicznie instytucją. Jeżeli jednak wobec wyzwania reformacji Kościół w XVI wieku zdobył się na wielki wysiłek dokonania reformy, to potem takiego wysiłku zabrakło. Odnowa w XVI i XVII stuleciu miała przede wszystkim wymiar wewnętrzny: stworzenie seminariów duchownych, wprowadzenie obowiązku rezydencji biskupów (czyli przebywania przez nich w ich diecezjach) i wizytacji parafii, wzmocnienie dyscypliny moralnej duchownych czy odnowę liturgii, ale miała też swój potężny wymiar kulturowy: ożywienie myśli teologicznej i filozoficznej, rozwój sztuki sakralnej (malarstwo, rzeźba, muzyka), rozkwit literatury i architektury.

Kolejne stulecie, wiek XVIII, wyróżniało się negatywnie na tle poprzedniej epoki. Jak pisał wybitny historyk Kościoła Luis J. Rogier: „Kiedy ogarnia się spojrzeniem ewolucję kulturalną XVIII stulecia, nic nie czyni bardziej przykrego wrażenia niż stwierdzenie nieobecności Kościoła i jego władz najwyższych w dyskusji nad palącymi problemami epoki (...). Dialog ze światem, w tym tak nieustabilizowanym XVIII stuleciu, był zaniedbywany w sposób niemal systematyczny". W Watykanie – w tym „nieustabilizowanym stuleciu" – brakowało świętych i profetycznych liderów.

Co gorsze, nadal działała inkwizycja, a fakt, że nie była ona wówczas instytucją papieską, lecz królewską (częstokroć potępianą przez papieży), nie wpływał na oświecone elity, które Kościół winiły za wszystko. Co jednak zapewne najgorsze, to fakt, że w tym „nieustabilizowanym stuleciu" wiele różnych grup społecznych odczuwało zagrożenie dla swych interesów. Chcąc zatem bronić status quo i troszcząc się o swoje korzyści, posiłkowały się często sojuszem z Kościołem albo wręcz mieniły się jego „obrońcami". Stąd też – jak pisze Hazard – „wśród obrońców Chrystusa byli faryzeusze i handlarze ze świątyni. Szeregi możnych i bogatych, przekonanych, że nie potrzeba żadnej zmiany, skoro wszystko zostało urządzone dla ich korzyści. Szeregi upartych i ograniczonych, którzy woleli potępiać i chłostać, niż wnikać w sedno sporu. Szeregi fałszywych pobożnisiów, którzy za warunek zbawienia uważali przestrzeganie zewnętrznych praktyk i podnosili wrzawę, gdy tylko próbowano podważyć jakiś oczywisty zabobon, chrześcijan z nazwy tylko, bardziej pogańskich niż poganie i bałwochwalcy. Szeregi pozbawione miłosierdzia". Takie alianse w niczym nie dopomogły Kościołowi. Wręcz przeciwnie – przysłużyły się jego wrogom, utwierdzając ich w poczuciu moralnej słuszności i ułatwiając frontalny atak na chrześcijaństwo.

Neutralność czy ateizm

Dlaczego dziś, w XXI wieku, trzeba mówić o tej zamierzchłej przeszłości? Dlaczego nie pozostawić historykom badania tego, co się wydarzyło na kontynencie europejskim i w krajach anglosaskich w ostatnich pięciu stuleciach?

Dlatego że formuła nieobecności etyki i religii w debacie społecznej, doktryna „nagiego forum publicznego", która obowiązuje od oświecenia po dzień dzisiejszy, coraz wyraźniej pokazuje swój anachronizm i swą szkodliwość – mnożąc, a nie rozwiązując problemy stojące przed zachodnią cywilizacją. A zatem takie rozważania – a także ich brak – mają wpływ na przyszłość nie tylko chrześcijaństwa w Europie, ale i na przyszłość całego Zachodu.

Wewnątrz Kościoła taka analiza pomaga dostrzec niebezpieczeństwa i błędy, które mogą popełniać ludzie Kościoła. Primo, zawsze groźne niebezpieczeństwo ideologizacji wiary, pokusa zawłaszczenia Bożej prawdy i – w konsekwencji – użycia jej do własnych celów. Secundo, pomaga też dostrzec niebezpieczeństwo budowania doraźnych polityczno-ekonomicznych sojuszy, które zawsze – bez żadnego wyjątku – kończą się źle dla Kościoła. Trzeba więc rozważać te niedobre karty historii, bo wtedy „bolesne doświadczenia przeszłości stają się lekcją na przyszłość" (Jan Paweł II).

Jeśli natomiast myślimy o całej cywilizacji Zachodu, to takie rozważania umożliwiają zrozumienie ograniczeń świadomości współczesnych elit na wszelkie tematy powiązane z religią, jej wymiarem społecznym czy relacjami państwo–Kościół. Bez zrozumienia, jak głęboko współczesna świadomość europejska jest ukształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz chrześcijaństwa, wypracowany przez oświecenie i wiek scjentyzmu, niemożliwe jest nawiązanie dialogu pomiędzy chrześcijanami a wielką częścią zachodniej kultury. Możliwa jest jedynie wyniszczająca obie strony konfrontacja. Wizja Kościoła i świata u sporej części niezwiązanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury, od kręgów akademickich i artystycznych elit po uczniów szkół podstawowych, jest bowiem tak głęboko naznaczona przez postoświeceniowe stereotypy, że sięga nieledwie poziomu podświadomości. Wiara jawi się wedle nich jako antyintelektualny i niebezpieczny społecznie anachronizm, a Kościół jako totalitarna i dehumanizująca człowieka instytucja. I to niezależnie od tego, czy mówimy o Francji, Niemczech, Hiszpanii czy Polsce. Dlatego – po chrześcijańskiej stronie – konieczna jest dzisiaj mądra, kreatywna apologetyka nawiązująca do najlepszych tradycji od św. Justyna i Klemensa Aleksandryjskiego, przez św. Augustyna i św. Tomasza, po G.K. Chestertona i C.S. Lewisa.

Podkreślmy – ta analiza przeszłości jest potrzebna nie tylko Kościołowi. Ważna jest też dla całej Europy i szerzej – dla całego Zachodu. Współczesna Europa cierpi bowiem na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości, czyli rozdwojenie jaźni. W jednym ciele posiada i silną tożsamość nadaną jej przez chrześcijaństwo i silną antychrześcijańską tożsamość. Ta pierwsza stworzyła Europę i konstytuowała ją od VIII do XVI stulecia. Ta druga dominowała w stuleciach XVIII–XX. Jak pisałem w poprzednim tekście w „Plusie Minusie", to ta ostatnia, przyjąwszy kanon eliminowania religii i etyki z życia publicznego, narzuciła współcześnie w mediach, edukacji i legislacji swoje definicje tego, czym jest małżeństwo, jakie znaczenie ma rodzina w ludzkim życiu, jakie są dozwolone normy oraz formy wychowywania dzieci, a także swoje rozumienie seksualności i jej znaczenia, zadań edukacji oraz roli religii i etyki w życiu indywidualnym i ich (nie)obecność w życiu społecznym.

Problem w tym, że owa dominująca ostatnio tożsamość antychrześcijańska jako racji swego bytu potrzebuje żywotnego chrześcijaństwa. Nie można być antychrześcijaninem w świecie bez chrześcijaństwa. Dlatego w genotyp owej tożsamości wbudowany jest gen autodestrukcji. Trzysta lat optymizmu jest już za nami. I dopiero od paru lat zaczynamy dostrzegać, że zjednoczona jak nigdy dotąd Europa znajduje się w poważnym kryzysie i politycznym, i ekonomicznym (w 2008 gospodarki europejskie wytwarzały 32 proc. globalnego PKB, w 2015 r. – 21 proc.), duchowym i społecznym (migracje, fundamentalizm islamski) oraz – odłożonym w czasie, lecz nieubłaganym – demograficznym (żaden kraj UE nie cieszy się zastępowalnością pokoleń; 17 z nich już ma ujemny przyrost naturalny). A to dopiero początek początku.

Coraz powszechniej dostrzegamy, że wiara w to, iż naukowy postęp samoczynnie rozwiąże wszystkie ludzkie problemy, a także w to, że wiara w postęp jest neutralna światopoglądowo, obiektywna i uniwersalna, jest wiarą fałszywą. Miast rozwiązywać, mnoży dzisiaj problemy i nieuchronnie oddaje kolejne sfery życia ludzkiego pod panowanie ekonomizmu. „Z obawy przed wywołaniem konfliktu wahamy się, czy warto odwoływać się do własnych przekonań moralnych lub duchowych w debacie publicznej" – zauważa Michael Sandel z Harvardu. „Unikanie tych kwestii nie oznacza jednak, że pozostaną one nierozstrzygnięte. Oznacza tylko tyle, że rynki rozwiążą je za nas. Takie wnioski płyną z doświadczeń ostatnich trzydziestu lat". A rozwiązywanie ludzkich problemów przez rynki jest budowaniem nieludzkiego świata. Co więcej, konstruowanie życia społecznego wedle zasady „etsi Deus non daretur" (tak jakby Bóg nie istniał) jest ideologią, promocją oświeceniowego ateizmu, która jak każda ideologia obejmuje wszelkie wymiary ludzkiego życia i chce konstruować nowego, wyzwolonego człowieka. Nieuchronnie więc – jak każda ideologia – przynosi z czasem coraz liczniejsze konflikty i zagrożenia. To w jej efekcie „zaczyna się szerzyć jedno z najniebezpieczniejszych złudzeń naszej cywilizacji: złudzenie, że przekształcenie ludzkiego życia nie ma granic, że społeczeństwo w zasadzie daje się doskonale kształtować i że negowanie tej jego podatności na kształtowanie i doskonalenie jest negowaniem totalnej autonomii człowieka, a zatem również i jego samego. Jest to złudzenie nie tylko szalone, ale co więcej – prowadzące w sposób nieunikniony do klęski i rozpaczy" – przestrzegał Leszek Kołakowski. „Utopia doskonałej autonomii człowieka i nadzieja nieograniczonych możliwości doskonalenia się są być może najskuteczniejszymi narzędziami samobójstwa, jakie wymyśliła ludzka kultura". Z upływem czasu, po niemal 40 latach, coraz lepiej rozumiemy proroczy wymiar diagnozy autora „Jeśli Boga nie ma...".

Dlatego jeżeli SAP nie zrozumieją, że narzucona przez nich „obiektywna" i „uniwersalna" wizja świata jest kolejną umysłową tyranią obejmującą podstawowe wymiary życia jednostek i społeczeństw, a także, iż musi on ustąpić nowemu modus vivendi wypracowanemu w dialogu, a przynajmniej w równoprawnej konfrontacji z innymi niż posiadana przez SAP wizja życia, Europa nie ma przyszłości.

Nie chodzi o konfesjonalizację kultury, a tym bardziej o narzucenie chrześcijańskiej ideologii w prawodawstwie czy edukacji, ale o głęboką rewizję antychrześcijańskiego paradygmatu. Bez tego nie ma bowiem mowy o uczciwej debacie na podstawowe tematy dotyczące życia ludzkiego, zwłaszcza dotyczące życia w społeczności i tworzenia wspólnoty obywatelskiej. Staje więc przed elitami Zachodu wybór pomiędzy konsekwentnym dążeniem do ateizowania życia społecznego a wypracowaniem nowoczesnego modelu neutralności państwa, dylemat sformułowany przez Jana Pawła II u progu naszej niepodległości: „postulat neutralności światopoglądowej jest słuszny głównie w tym zakresie, że państwo powinno chronić wolność sumienia i wyznania wszystkich swoich obywateli, niezależnie od tego, jaką religię lub światopogląd oni wyznają. Ale postulat, ażeby do życia społecznego i państwowego w żaden sposób nie dopuszczać wymiaru świętości, jest postulatem ateizowania państwa i życia społecznego i niewiele ma wspólnego ze światopoglądową neutralnością. Potrzeba wiele wzajemnej życzliwości i dobrej woli, ażeby się dopracować takich form obecności tego, co święte w życiu społecznym i państwowym, które nikogo nie będą raniły i nikogo nie uczynią obcym we własnej ojczyźnie".

Jeżeli tej wzajemnej życzliwości i dobrej woli, a także odwagi i wyobraźni nam zabraknie, to „projekt Europa" – być może już na naszych oczach – ulegnie autodestrukcji. ©?

Ojciec Maciej Zięba jest fizykiem, teologiem i filozofem. W latach 1973–1981 był związany z opozycją demokratyczną. W 1981 r. wstąpił do zakonu. W latach 1998–2006 był prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów. W 1995 r. założył Instytut Tertio Millennio. W powyższym tekście odwołuje się do swych wcześniejszych artykułów opublikowanych w „Plusie Minusie": „Najdziwniejsi ludzie świata" (18 września 2015 r.) oraz „Elity w czarno-różowych okularach" (21 września 2017 r.)

Wśród grzechów domagających się szczególnego wysiłku pokuty i nawrócenia trzeba z pewnością wymienić te, które zaszkodziły jedności, jakiej Bóg pragnął dla swego Ludu (...) i stanowią dla świata okazję do zgorszenia. Innym bolesnym zjawiskiem, nad którym synowie Kościoła muszą się pochylić z sercem pełnym skruchy, jest przyzwolenie – okazywane zwłaszcza w niektórych stuleciach – na stosowanie w obronie prawdy metod nacechowanych nietolerancją, a nawet przemocą (Jan Paweł II, list apostolski Tertio Millennio Adveniente).

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach