Informacje o trójce nieprzytomnych 15-latków, leżących po zatruciu dopalaczami w centrum Bielawy w woj. dolnośląskim, przypominają, że rynek dopalaczy nadal funkcjonuje, a podejmowane środki są nieskuteczne. W latach 2010–2016 odnotowano prawie 16 tys. osób zatrutych lub podejrzanych o zatrucie dopalaczami.
Dzieje się tak m.in. dlatego, że handlarze dopalaczami stosują coraz to nowe sposoby na unikanie odpowiedzialności karnej i administracyjnej. Niejednokrotnie nie ma nawet możliwości ustalenia ich miejsca pobytu. Organy inspekcji sanitarnej mają jednak swoje metody.
Interwencyjna kontrola sanitarna, która w lipcu 2016 r. weszła do punktu sprzedaży tzw. artykułów kolekcjonerskich, zabezpieczyła i przekazała do badań chemiczno-toksykologicznych produkty podejrzane o to, że są środkami zastępczymi, czyli dopalaczami. Zamknięto też sklep, na razie na trzy miesiące.
Formalnie decyzji w obu tych sprawach nie było do kogo skierować. Dariusz J. (dane zmienione), który w dniu kontroli znajdował się w sklepie, oświadczył, że na pewno nie powinny być adresowane do niego. Dostarczone tu wcześniej saszetki sprzedaje tylko przez dwa–trzy dni w tygodniu, za co dostaje 12 zł na godzinę, które odbiera z utargu. Nie ma umowy o pracę i nie wie, kto jest jego pracodawcą, ponieważ umowa została zawarta ustnie, przez zastrzeżony telefon.
Z wyjaśnień miało wynikać, że Dariusz J. jest tylko tzw. słupem, którego nie można obciążać winą, i konsekwencjami działań nieznanego mu rzekomo przedsiębiorcy czy spółki. Małopolski Państwowy Wojewódzki Inspektor Sanitarny w Krakowie podtrzymał jednak stanowisko I instancji, że decyzja została skierowana do Dariusza J. prawidłowo, ponieważ to właśnie on wprowadzał do obrotu dopalacze.