Po raz kolejny okazało się, że polska polityka zagraniczna jest prowadzona na użytek wewnętrzny. Dyplomacją zajmuje się i minister Szyszko, i minister Macierewicz, no i szef MSZ, z tym że potrafi zmienić poglądy o 180 stopni w ciągu dwóch tygodni. Tyle bowiem czasu upłynęło od ogłoszenia na łamach „Rzeczpospolitej", że doskonale się rozumiemy z Ukrainą, do uznania, że nie możemy się z nią kompletnie dogadać...

Słabości polskiej strony opisywano wielokrotnie. Mniej natomiast zauważa się zagrożenia po stronie niemieckiej. Niemcy okazali się bardzo niecierpliwi wobec wydarzeń u najbiedniejszego sąsiada. Najmniej, całe szczęście, niecierpliwa była kanclerz Merkel, która milczała do lata 2017 r. Ale dwa lata wcześniej, ledwie PiS doszedł do władzy, w ważnych mediach już ukazywały się komentarze, że nasz kraj nie dorósł do Unii Europejskiej, a niemiecki komisarz przy UE sugerował, by objąć Polskę nadzorem. Potem posypały się groźby uzależnienia funduszy unijnych od: a to przyjmowania imigrantów, a to nieprzyjmowania ustaw dotyczących sądownictwa. Aż w końcu szefowa resortu od żołnierzy i myśliwców wsparła werbalnie przeciwników władzy w sąsiednim kraju członkowskim UE.

Co będzie dalej, za trzy lata? Przecież PiS może wtedy nadal być u władzy. Co zaproponują zniecierpliwieni wyborami Polaków Niemcy, co obetną, kogo wesprą? A co się stanie za dekadę, gdy – załóżmy – nacjonalizm niemiecki eksploduje z powodu dotkliwych społecznych i ekonomicznych skutków wielkiej imigracji?

Myślenie o wzajemnej przyszłości to zadanie dla obu stron. Na Niemczech spoczywa jednak większa odpowiedzialność – z powodu historii i dzisiejszej siły.