Poseł lider może po prostu przejść się koło dziennikarskiego stolika, wypowiedzieć do kamer – i dzień zaliczyć do udanych. Poseł funkcyjny, przytłoczony papierami, może się wziąć do podpisywania dokumentów, choćby to polegało jedynie na wciskaniu „enter" w komputerze. Poseł rzecznik ma zazwyczaj kłopoty ze zdążeniem dokądkolwiek, zawsze jest zdyszany i żeby dobrze wypaść przed mikrofonami, koniecznie bierze głęboki oddech. Kłopotów z nadmiarem wolnego czasu nie ma.

A poseł zwykły? Nie dostaje czasu klubowego w najważniejszych debatach, nie widać go w kadrze obok prezesa czy przewodniczącego, nie rozpoznają go dziennikarze. Jedyny ratunek w interpelacjach. Ciężko przecież wybrańcowi suwerena pogodzić się z negatywną opinią obywateli na temat polityków. Że nic nie robią i nie siedzą w sejmowej sali w trakcie obrad. W dodatku natychmiast po półmetku kadencji okazuje się, że trzeba myśleć o tym, jak wytłumaczyć się wyborcom z braku postępu w wielu sprawach dotyczących regionu: autostrada nie została skończona, szpital wypadł z sieci, podręczniki nie dotarły, oczyszczalnia straciła finansowanie...

Jedynym ratunkiem są interpelacje, zapytania i oświadczenia. Już od lat niektórzy posłowie próbują zyskać polityczne alibi, męcząc ministrów różnymi pytaniami, w dodatku często niepomni, że władza może się wywodzić z tego samego obozu politycznego. Rekordziści – jak dziś piszemy – dochodzą w tej kadencji do tysiąca takich wystąpień. To więcej niż jedno dziennie. W ministerstwach zapewne bledną twarze urzędników, kiedy nadchodzi kolejna koperta z nadrukiem Kancelarii Sejmu.

Czy to wszystko znaczy, że poselska aktywność interpelacyjna jest bez sensu? Oczywiście, że nie. Dzięki temu instrumentowi wychodzi zapewne na jaw wiele ciekawych faktów. Czasem aż szkoda, że nikt o tym nie wie...