I choć można się spierać o metodologię badania, o bezstronność ekspertów itp., faktem jest, że oddaje on złą sławę, jaką cieszy się polskie państwo pod rządami Prawa i Sprawiedliwości.

Rządzący lubią się przedstawiać jako ofiary lewackiej międzynarodówki mainstreamowych elit, problem jednak w tym, że nie zrobili wiele, by opinię o naszym kraju naprawić. Przypomniała mi się anegdota sprzed kilkunastu miesięcy, gdy jeden z polityków partii rządzącej przechwalał się w prywatnej rozmowie, że nie odbierał telefonów od zagranicznych dziennikarzy. Dlaczego? – Przecież oni i tak napiszą o nas źle, to po co z nimi w ogóle rozmawiać. Nie będziemy naszymi wypowiedziami legitymizowali ich kłamstw.

Przez pierwszych kilkanaście miesięcy rządów PiS takie podejście było dość powszechne. Rząd Mateusza Morawieckiego stara się co prawda część wizerunkowych kłopotów rządu naprawić, wystarczy jednak wziąć do ręki zagraniczne gazety, by zobaczyć, jak szybko z ulubieńca Zachodu staliśmy się tym, który okupuje oślą ławkę.

Oczywiście zwolennicy rządu będą przekonywali, że raport jest niemiecki, więc realizuje paternalistyczną politykę tego kraju pouczania swego wschodniego sąsiada. Z pewnością pojawi się też argument, że dom wydawniczy Bertelsmanna ma nieciekawą kartę kolaboracji z nazistowskim reżimem. To wszystko prawda, pytanie tylko, co polski rząd zrobił, by zadbać o swój wizerunek? Czy nie jest tak, że PiS woli się skarżyć na zły Zachód, zamiast próbować bronić swoich racji?

Tym bardziej że autorzy raportu sami przyznają się do pewnego kłopotu. Zauważają bowiem, że w krajach, w których sytuacja demokracji została oceniona najgorzej – na Węgrzech, w Turcji czy Polsce – równocześnie szybko rośnie zaufanie do rządów, co ma świadczyć, że w tych krajach demokracja zbyt głęboko się nie zakorzeniła. Z jednej strony nie jest dla Polski dobrą wiadomością, że nagminnie bywa zaliczana do grona takich państw jak Turcja. Ale z drugiej taki wniosek świadczy o pewnej bezradności dużej części zachodnich elit i trudności ze zrozumieniem zmian zachodzących w części społeczeństw. Jestem gotów postawić tezę, że rządy wspomnianych tu krajów cieszą się dużym zaufaniem nie dlatego, że naruszają standardy liberalnej demokracji, ale mimo tego. To zaś oznacza, że dają obywatelom coś, co wydaje im się cenniejsze. Dlatego jeśli przedstawiciele zachodnich elit chcą zrozumieć, co się dzieje w Polsce czy na Węgrzech, zamiast powtarzać mantrę o nieliberalnej demokracji, populizmie czy nacjonalizmie, powinni raczej starać się zrozumieć, na jakie problemy tych społeczeństw odpowiedzieli tak nielubiani przez nich politycy, a które to problemy wcześniej były bagatelizowane.