Bo przypomnijmy: w kampanii w 2015 roku Duda mówił nie tylko o tym, iż będzie realizował program „dobrej zmiany", ale też że chce odbudowywać wspólnotę, będzie słuchał Polaków i – last but not least – nie będzie wyłącznie notariuszem rządu wywodzącego się z tego samego środowiska politycznego – co wszak zarzucał Bronisławowi Komorowskiemu – lecz że będzie korzystał z mandatu, jaki daje mu polski ustrój. Trochę trwało, nim się na to zdobył, lecz rzeczywiście w połowie tego roku zawstydził Komorowskiego, który w żadnej z poważniejszych spraw nie sprzeciwił się ani Platformie, ani Donaldowi Tuskowi, i zawetował kluczową z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego ustawę o Sądzie Najwyższym.

Największy problem partii rządzącej polega jednak na tym, że po początkowej konfuzji wyborcy zaczęli Dudę coraz bardziej doceniać. I choć to było nie w smak Prawu i Sprawiedliwości, w chwili gdy Andrzej Duda zaczął rzeczywiście odgrywać rolę, którą przewidziała dla niego konstytucja, czyli nie notariusza partii rządzącej, lecz osoby odpowiedzialnej za większą całość, sondaże poparcia dla niego wystrzeliły. Choć równocześnie sondażowe wyniki Prawa i Sprawiedliwości utrzymują się na rekordowo wysokim poziomie, władze PiS uświadomiły sobie, że muszą się wycofać z dalszego zaogniania sporu. Jarosław Kaczyński musiał schować dumę do kieszeni i poprosić prezydenta o spotkanie. Rachunek jest tu bowiem nieubłagany. Na krótką metę to Duda jest zakładnikiem PiS, ponieważ partia rządząca może w Sejmie zmasakrować jego ustawę reformującą sądy, która – jak wynika z przecieków – ma nie być aż tak radykalna, jakby życzył sobie tego Kaczyński czy Zbigniew Ziobro. Ale byłoby to ze strony PiS dość krótkowzroczne, ponieważ na dłuższą metę prezydent może wetować kolejne ustawy, które będą do niego trafiały z Sejmu. Dalsze eskalowanie konfliktu nie byłoby więc na rękę obozowi władzy.

Z tego punktu widzenia, jeśli w piątkowym spotkaniu Jarosława Kaczyńskiego z Andrzejem Dudą coś powinno dziwić, to chyba tylko to, że doszło do niego tak późno.

Jednak część polityków PiS ma nadzieję, że dzięki temu, iż Kaczyński potraktował prezydenta jak głowę państwa, poprosił o spotkanie i przyjechał do Belwederu, Duda znów będzie posłusznym notariuszem rządu. PiS zapewne by chciał, żeby z Dudą „zostało tak, jak było" – by zacytować hasło idiotycznej kampanii rządowej – ale to chyba jest już niemożliwe. Sytuacji, w której Adrian postawił się liderowi partii rządzącej, a potem łaskawie zgodził się go zaprosić do Belwederu, nie tylko nie przewidywał scenariusz „Ucha Prezesa", ale też nie mieści się ona w wyobraźni polityków PiS.

Wydaje się, że Andrzej Duda najwyraźniej poczuł, co to znaczy być prezydentem, i wątpię, by chciał z tego rezygnować. To nie oznacza od razu – jak życzyliby sobie tego zaciekli przeciwnicy PiS – że będzie z partią Kaczyńskiego walczył. Nie, wystarczy, że będzie realizował misję, którą prezydentowi napisała konstytucja i którą daje mu mandat otrzymany od wyborców. Tylko tyle i aż tyle.