Jak w taki sposób budować zjednoczoną Europę? W środę Ursula von der Leyen ogłosiła, że w kierowanej przez nią Komisji Europejskiej sprawami praworządności zajmie się po Fransie Timmermansie Didier Reynders, od dziesięciu lat minister w kolejnych rządach Belgii. Chodzi o kraj, który odmawia wydania Hiszpanii przywódcy katalońskich rebeliantów Carlesa Puigdemonta, twierdząc, że nie zostanie w Madrycie sprawiedliwie osądzony, bo Królestwo nie przestrzega zasad państwa prawa. To spektakularny przykład nie tylko braku lojalności między krajami członkowskimi Unii, ale też zakłamania, bo hiszpańska demokracja z pewnością nie funkcjonuje gorzej od permanentnie sparaliżowanego konfliktem Walonów i Flamandów państwa belgijskiego.

Niestety, w nowej Komisji osoby, które budziłyby szacunek opinii publicznej czy w ogóle byłyby dla niej rozpoznawalne, można policzyć na palcach jednej ręki. To szef unijnej dyplomacji Josep Borrell, znana z determinacji w przeciwstawianiu się amerykańskim koncernom Dunka Margrethe Vestager czy były premier Włoch Paolo Gentiloni.

Większość pozostałych komisarzy otrzymała stanowisko w wyniku wewnętrznych gier w Brukseli. To postacie z drugiej czy nawet trzeciej ligi europejskich polityków. Wśród nich Austriak Johannes Hahn, nagrodzony teką budżetu chyba za to, że nadzorując poszerzenie Unii w odchodzącej ekipie Jeana-Claude'a Junckera, nie przyjął do Wspólnoty żadnego nowego kraju. 29-letni Litwin Virginijus Sinkevičius będzie odpowiedzialny za tak ważną dziś ochronę środowiska, choć jego poważne doświadczenie zawodowe sprowadza się kierowania przez półtora roku resortem gospodarki. Albo Francuzka Sylvie Goulard, której powierzono kluczową tekę rynku wewnętrznego, choć tylko przez miesiąc była ministrem obrony (jest też autorką książki „Europa dla głupków" tłumaczącej zawiłości integracji).

Skąd taki dobór po tylu deklaracjach, że decyzje podejmowane w Brukseli powinny być firmowane przez polityków z demokratycznym mandatem? Trudno uciec od myśli, że Angela Merkel i Emmanuel Macron, którzy mieli decydujący wpływ na wybór von der Leyen, widzą w europejskiej egzekutywie niewiele więcej niż sprawny sekretariat na usługach tych, którzy mają w Unii realną władzę: Berlina, Paryża i innych stolic największych państw członkowskich.