Polska przez wiele lat po zjednoczeniu Niemiec nie podnosiła tematu reparacji. Nie był to jednak ani błąd, ani krótkowzroczność poprzednich ekip, a raczej honorowanie niepisanej umowy zawartej po upadku komunizmu. W jej ramach Niemcy pomagają Polsce wrócić do świata Zachodu, stają się orędownikiem członkostwa Polski w Unii Europejskiej i NATO, a także rzecznikiem wysokich transferów unijnych środków nad Wisłę, które mają stać się swego rodzaju sposobem na nadgonienie cywilizacyjnego zapóźnienia, do którego przyczyniły się również działania Niemiec, a wreszcie uznają nasze granice. W zamian Polska godziła się na zjednoczenie i nie podnosiła tematu rozliczeń za przeszłość.

Tyle tylko, że zmieniają się powoli okoliczności, w których zawarto tę umowę. Pokolenie, które czuło moralny obowiązek Niemiec wobec Polski, wynikający z ogromu zniszczeń wojennych, powoli schodzi ze sceny. Nowe nie ma już tej wrażliwości co poprzednicy. Wręcz przeciwnie, pojawiają się coraz mocniejsze siły w Niemczech, które mają dość przepraszania. Lider AfD, która według ostatnich sondaży jest już drugą siłą polityczną w RFN, podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej mówił, że Niemcy powinni być dumni z dokonań niemieckich żołnierzy podczas II wojny.

Dlatego też trudno uznać temat reparacji za całkowicie zamknięty. Pomijając nawet kwestie prawne czy polityczne, mamy aspekt historyczny oraz moralny. O reparacjach jednak nie powinni dyskutować wyłącznie polityczni harcownicy starający się zbić na tym polityczny kapitał. Polski rząd od dawna postulował, by sprawą zajęły się grupy ekspertów. To dobry kierunek. Dobrze więc, że w czwartek w Warszawie zasiądą do dyskusji na ten temat eksperci z Niemiec i Polski. Bo zamiast psuć wzajemne relacje wykorzystywanym politycznie straszakiem reparacji, rozmawiajmy o tym, co nas dzieli, o tym, jakie – mimo pojednania, które jest wielkim wspólnym sukcesem obu naszych narodów – pozostały wciąż otwarte rachunki krzywd.