Włochy na pierwszy rzut oka wyglądają atrakcyjnie. Oszałamiają budowlami powstającymi przez dwadzieścia parę wieków, nienaruszonym przez wojny majątkiem gromadzonym przez wiele pokoleń, przyjemnym stylem życia. Trudno się oswoić z myślą, że to właśnie tam ma się wydarzyć coś, co wstrząśnie całą Unią Europejską.

Może jednak dziwne jest to, że dopiero gdy we Włoszech miała powstać koalicja składająca się z partii populistycznych i eurosceptycznych, ten wstrząs wydał się naprawdę realny. Dług publiczny rozdęły do niebotycznych rozmiarów 131,8 proc. PKB ugrupowania nienazywane populistycznymi.

Te populistyczne, lewicowy Ruch Pięciu Gwiazd i prawicowa Liga, postanowiły się jednak zadłużać jeszcze bardziej, nie bacząc na przerażenie innych graczy ze strefy euro. Najprościej wyraził to przywódca Ligi, mówiąc „nie jesteśmy kolonią, niewolnikami Niemców czy Francuzów".

Rząd nie powstał, na razie. Nie dopuścił do tego prezydent Sergio Mattarella, występując jako obrońca europejskiego kursu Włoch, któremu kibicują najważniejsi w Unii. Jesteśmy jednak dopiero na początku kryzysu włoskiego, który może się stać poważnym kryzysem ogólnounijnym. Jego prawdziwy wymiar poznamy najprawdopodobniej po przyśpieszonych wyborach, w których dwie populistyczne partie, tymczasowo ograne przez Mattarellę, zdobędą zapewne jeszcze większe poparcie.

Działania prezydenta są ryzykowne. Nie ma on takiego mandatu społecznego (wybierali go posłowie, senatorowie i delegaci regionów) jak dwie partie eurosceptyczne, które zdobyły większość głosów w wyborach powszechnych. W następnych wyborach fala gniewu wobec establishmentu może być jeszcze silniejsza. Populistów lepiej dopuścić do rządzenia, gdy nie zawładnęli jeszcze umysłami wszystkich. Wtedy w zderzeniu z rzeczywistością stają się bardziej umiarkowani. To sposób przećwiczony choćby w chłodnej Finlandii.