Były ku temu podstawy. PiS od kilkunastu lat próbuje przekonać opinię publiczną w Polsce i poza jej granicami, że Berlin z różnych względów nie jest nam przyjazną stolicą.
Owszem, partia rządząca nad Wisłą nie kwestionuje tego, że Niemcy są sojusznikiem Polski w ramach NATO i Unii Europejskiej, ale jednocześnie wykonuje wiele gestów, które mogą świadczyć o tym, iż nie przywiązuje ona do tego faktu wagi. Czołowi przedstawiciele PiS przy różnych okazjach skarżą się a to na przejawy rewizjonizmu w niemieckiej polityce historycznej, a to na forsowany przez Berlin federalistyczny model integracji europejskiej, a to na lekceważące głos Warszawy takie projekty jak gazociąg północny.
Asertywność w stosunkach z innymi państwami jest wartością. I tej cechy z pewnością Prawu i Sprawiedliwości nie można odmówić. Wbrew rozgłaszanym przez różnych mędrców opiniom Polska, aby zyskać uznanie w Europie – w tym zwłaszcza niemieckich partnerów – nie musi się zachowywać jak brzydka panna bez posagu, która nie może sobie pozwolić na bycie wybredną. Trzeba się cenić i dawać temu wyraz, kiedy sytuacja tego wymaga.
Taka postawa PiS na arenie międzynarodowej rodzi nie tylko sytuacje konfliktowe (jak działania Komisji Europejskiej wobec kryzysu konstytucyjnego w Polsce), ale i respekt. Okazuje się bowiem, że – jak piszemy w dzisiejszej „Rzeczpospolitej" – wbrew obawom, Niemcom bardzo zależy na tym, żeby utrzymywać z rządzoną przez Prawo i Sprawiedliwość Polską jak najlepsze stosunki.
Rzecz jasna, Berlin przede wszystkim upatruje w takiej polityce swój interes, chociażby na polu gospodarki. W rezultacie jednak nie angażuje się w spór polityczny nad Wisłą, do czego zachęcają go politycy polskiej opozycji, i podejmuje kroki, które przynoszą korzyść obu krajom (jak chociażby nowe niemieckie inwestycje w Polsce).