Strefa euro skutecznie przewalczyła wewnętrzny kryzys, który w istocie był kryzysem gospodarek kilku krajów, a nie – na co błędnie wskazywano – kryzysem systemu walutowego. Dziś jest to lepiej rozumiane niż przed rokiem, a świetne wyniki ekonomiczne niemal wszystkich krajów zjednoczonej Europy dowodzą, że unijny projekt ma przed sobą przyszłość.
Unia Europejska mimo populistycznych paroksyzmów dobrze wkomponowuje się w dominujący nurt globalizacyjny i wydaje się jedyną odpowiedzią naszego regionu na światowy wyścig do nowoczesności. Wobec wciąż potężnej gospodarki amerykańskiej i rozpędzającej się wschodniej Azji jedyną szansą Starego Kontynentu jest coraz szybsza integracja, wspólny rynek budowany wokół idei swobody transferu ludzi i kapitału, czyli tego, co jest i musi pozostać trzonem zjednoczenia. Świetnie to rozumieją w Paryżu i Berlinie, paradoksalnie także w Londynie, który mimo decyzji o brexicie próbuje wywalczyć możliwie najmniej skrępowane relacje handlowe z kontynentem.
Nowi europejscy liderzy, tacy jak Emmanuel Macron, uczynili nawet z kwestii ściślejszej integracji polityczny sztandar i naprawdę trzeba politycznej ślepoty, by nie dostrzegać tego trendu. Integracja będzie – z natury rzeczy – odbywała się w kręgu wspólnej waluty, bo to ona już od 19 lat jest warunkiem i głównym wyznacznikiem zjednoczenia. Nie może w tym procesie zabraknąć Polski, która bez przyjęcia euro musi z coraz większą prędkością migrować na europejskie peryferie.
Trzeba powiedzieć to wyraźnie: nie ma żadnych merytorycznych argumentów przeciw przyjęciu wspólnej waluty. Argumenty takie jak ryzyko drożyzny czy brak elastyczności walutowej w sytuacji kryzysu można między bajki włożyć. W konkurencyjnej gospodarce zawyżanie cen konwersyjnych jest na dłuższą metę niemożliwe, chroni przed nim okresowa dwucenowość (czasowy obowiązek podawania dwóch cen: w euro i polskich złotych), w kwestii zaś elastyczności narodowej waluty – jak podkreślają ekonomiści – bank centralny ma względną swobodę deprecjacji, nie zaś aprecjacji pieniądza, co oznacza tylko łatwość włączania mechanizmu inflacyjnego. A to akurat narzędzie – dla bezpieczeństwa nas wszystkich – wypadałoby politykom odebrać.
Za uczestnictwem Polski w strefie euro oprócz argumentów ekonomicznych (zmniejszenie ryzyka walutowego, zerowe koszty transakcyjne w obrębie strefy, większy rygor budżetowy) przemawiają również racje polityczne. Europa wielu prędkości już istnieje, można być w centrum i kształtować tożsamość wspólnego projektu lub sytuować się na niezauważalnym marginesie. Ten ostatni wybór to świadoma decyzja o upośledzeniu cywilizacyjnym na wiele pokoleń.