Jeżeli tylko chce, PiS umie podejmować decyzje bardzo szybko. W wypadku mianowania nowego starego dyrektora Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie proces decyzyjny wydłuża się niemiłosiernie. Jak się wydaje – w nieskończoność, a przynajmniej do jesieni. Dlaczego tak jest? Można się domyślać, że jest to puszczanie oka do środowisk nacjonalistycznych i antysemickich, skrajnej części elektoratu, przed październikowymi wyborami.

Nie jest to dobra strategia. Pierwszy powód jest z kategorii racja stanu. Dlaczego aż racja stanu? Wizerunkowo Polska na awanturach, w których pojawiają się kwestie polsko-żydowskie, traci. Rządzący najwyraźniej już zapomnieli o kryzysie, do którego doprowadziło przegłosowanie na początku zeszłego roku nowelizacji ustawy o IPN. Teraz kryzys rozwija się wolniej i jest o nim ciszej, ale to nie znaczy, że go nie ma.

Ma i inne konsekwencje – niepewność o przyszłość placówki odstrasza darczyńców. A w końcu odstraszy i zwiedzających. POLIN to nie tylko muzeum o wielkiej wadze historycznej i politycznej, ale i jedna z największych atrakcji turystycznych Warszawy. I wbrew temu, co się niektórym w PiS i na prawo od PiS wydaje, o pozytywnym i umiarkowanym przesłaniu, uwzględniającym różnorodność historii Żydów w Polsce. To sukces w dziedzinie, w której nie mamy ich wiele – polityki historycznej. Nie tej na użytek grupy znajomych o podobnych poglądach, lecz setek tysięcy gości ze świata.

Powód drugi to dotrzymywanie warunków, które się samemu zaakceptowało. Tak jak było z konkursem na dyrektora – wygranym przez Dariusza Stolę według zasad uznawanych przez resort kultury. Wartością jest kompromis między różnymi instytucjami tworzącymi POLIN, delikatne i istotne kwestie powinny być wyłączone ze sporu partyjnego.

Na koniec powód pragmatyczny. PiS nie ma już poważnego rywala na prawo. Ten, którego niedawno miało, nadymał się w swojej skrajności i nacjonalizmie. I co z tego wyszło? Niewiele. Konfederacja, choć jednoczyła kilka ugrupowań i grupę antysystemowych celebrytów, w majowych wyborach europejskich nie przekroczyła 5-proc. progu. Nic nie wskazuje na to, by jakiekolwiek ugrupowanie, które powstanie z konfederacyjnych gruzów, mogło wejść do Sejmu. Oddane na nie głosy pójdą po prostu na straty. Puszczanie oka po to, by dołożyć sobie punkt procentowy czy dwa na skrajnej prawicy, może się skończyć utratą punktu czy dwóch wśród wyborców konserwatywnych, ale nietolerujących nacjonalizmu.