Bo w referendum w kraju ze stolicą w Skopje, które było najważniejszym etapem porozumienia, była bardzo niska frekwencja. W takich warunkach mniej ważne jest to, że ponad 90 proc. było za. Jak to jednak możliwe, że w sprawie, która przykuwa uwagę mocarstw - USA, Rosji - i Unii Europejskiej, do głosowania pofatygowała się ledwie jedna trzecia uprawnionych mieszkańców małego i biednego państwa? Tym bardziej, że referendum dotyczyło nie tylko oficjalnej nazwy kraju (Macedonia Północna), ale i członkostwa w najważniejszych instytucjach świata zachodniego - NATO i UE. Ono nawet w pytaniu plebiscytowym było przedstawione jako cel, a kompromis z Grecją w sprawie nazwy - jedynie środek do niego.

Dlaczego się tak stało? Bo siłę retoryki nacjonalistycznej trudno powstrzymać. Grecy ponad ćwierć wieku temu wymusili, by nowe państwo było na forum międzynarodowym zwane FYROM (Była Jugosłowiańska Republika Macedonii), bali się, że za nazwą pójdą roszczenia wobec jej północnych regionów - również nazywanych Macedonią. Nakręciło to Macedończyków, którzy zaczęli na całego przejmować hellenistyczne symbole i bohaterów, z Aleksandrem Macedońskim na czele.

Teraz nacjonaliści macedońscy zbojkotowali referendum. Byli skuteczni, mimo że w porozumieniu z Grecją mieszkańcy kraju zwani są Macedończykami, a ich język - macedońskim. Jedynie oficjalna nazwa kraju to kompromis - Republika Macedonii Północnej.

Co ciekawe partia nacjonalistów WMRO-DPMNE w swoim programie (ponad 500-stronicowym - rekordowo długim, podobnie jak nazwa ugrupowania) jako "strategiczny priorytet" na lata 2017-2020 wskazuje "integrację Macedonii z UE i NATO".
Potraktujmy referendum jak lekcję. Można jej dać tytuł: Najważniejszy cel państwa przegrywa z zapiekłością i niechęcią polityków do jakiegokolwiek kompromisu.