Kibice to problem wtórny

Chorobą, na którą cierpi polska piłka, nie jest przede wszystkim stadionowe i pozastadionowe chuligaństwo. To tylko objawy. Można je zaleczyć i udawać, że to „kibole” niszczyli nasz futbol, trzeba więc ich przegonić i nagle będzie cacy, ale to zbyt prosta teoria.

Aktualizacja: 21.05.2018 14:24 Publikacja: 21.05.2018 14:18

Kibice to problem wtórny

Foto: YouTube

Nie zamierzam bronić ani chuligaństwa, ani nawet stylu zabawy na polskich trybunach. Stadionowy doping można nazywać chamstwem, rynsztokiem, rozrywką najniższych lotów. I można, wzorem Anglii, wymienić sobie kibiców: podnieść ceny biletów do absurdalnych sum i zaprosić na trybuny rodziny z dziećmi; postawić na jakość, piękne stadiony i świetną piłkę. Czy nie tą drogą zmierzamy?

 

 

Ta strategia tak się niektórym podoba, że przymykają oczy na oczywiste jej braki. Piękne stadiony wybudowane z miejskiej kasy, z podatków wszystkich mieszkańców, mają być tylko dla bogatych? I gdzie ta świetna piłka, na którą rodziny mają wydawać majątek? A jak to rozwiąże problem chuligaństwa? Bo w Anglii, wbrew powtarzanemu po wielokroć kłamstwu, bardzo popularnemu wśród polskich polityków, nie rozwiązano go wcale. Wyrzucono tylko chuliganów poza trybuny najwyższej ligi.

 

Polska piłka jest patologiczna. Kluby utrzymywane są z miejskiej kasy, a ich los zależy od zupełnie niesportowych czynników. Co więcej, za publicznymi pieniędzmi nie idzie wcale aktywność dla dobra społeczności, a często zwykła komercyjna działalność – klub to firma, jak powtarzają prezesi. Tylko że nawet najwięksi, najbardziej profesjonalni, wspięli się na szczyty dzięki nienormalnym układom. Bo to naprawdę nie jest normalne, że miasto buduje wielki stadion spółce medialno-rozrywkowej, która sprzyja partii rządzącej w ratuszu.

 

Polskie kluby nie są normalne. Skoro na siebie nie zarabiają, to nie funkcjonują w rozsądny sposób. Decyzje wynikają z różnych układów, a miejskie pieniądze szerokimi strumieniami płyną do różnych podejrzanych menedżerów. Prezesi nie znają się na tym, co robią, powtarzając naiwnie, że to biznes jak każdy inny. A piłkarze, mimo ciągłych zapewnień działaczy i polityków o coraz bardziej profesjonalnym szkoleniu młodzieży, odstają od zachodnich kolegów nawet fizycznie.

 

Kibice wypadają na tym tle całkiem przyzwoicie. To oni ratują swoje kluby po spektakularnych przekrętach i bankructwach z winy nieudolnych polityków i działaczy. Wydają własne, a nie publiczne, pieniądze na bilety – nieprzyzwoicie drogie w stosunku do oferowanej na stadionach rozrywki. I żywiołowo dopingują, jeżdżą nawet za drużyną po województwie, regionie, kraju.

 

To potencjał, na którym polska piłka powinna się oprzeć, a nie rugować kibiców ze stadionów. Problemów nie brakuje. Dość wymienić przerywanie meczów, zastraszanie piłkarzy czy działaczy, nawet rękoczyny. I z tym  trzeba się zmierzyć. Ale czy wszystkie problemy rozwiąże wyrzucenie dzisiejszych kibiców ze stadionów i zastąpienie ich... no właśnie, kim? 

 

Chętnych nie widać zbyt wielu, nie na mecze ekstraklasy, w której byle przeciętniak z trzeciej ligi hiszpańskiej urasta do rangi odkrycia dekady i wychowanków można policzyć po palcach jednej ręki. A działacze klubowi doją miejską kasę i martwią się jedynie o własne stołki. To nie Anglia, gdzie kibiców można sobie ot tak zamienić.

 

Mało kto mówi o modelu piłki, jaki sprawdza się w Niemczech. Gdzie miasta, kluby i kibice współpracują, zamiast się wzajemnie szachować. Gdzie na stadiony Bundesligi mogą łatwo dostać się także ci, których w Anglii nie stać by było nawet na bilet na trzecią ligę. Gdzie kluby także są zależne od stowarzyszeń kibiców, ale potrafią prowadzić z nimi dialog, dopłacać im do opraw meczowych i wyjazdów. I gdzie to stowarzyszenia muszą same zajmować się dyscypliną na trybunach i wyjazdach, bo coś za coś: za kasą i bliską współpracą idzie odpowiedzialność.

 

W Niemczech z publicznych pieniędzy szkoli się młodzież i dba o lokalne potrzeby. W Polsce – utrzymuje „profesjonalne” kluby i menedżerów. Bundesliga może się pochwalić najwyższą frekwencją na stadionach w Europie, a kluby funkcjonują racjonalnie. Oczywiście, przegrywają z bogatszymi drużynami z Anglii, Włoch czy Hiszpanii, ale dlatego, że dużych niemieckich klubów nie może wykupić bogaty wujek z USA, Chin czy Kataru – obowiązuje reguła 50+1: 51 proc. udziałów w klubie musi pozostawać w rękach stowarzyszenia.

 

W ten sposób kluby nie bankrutują i nie muszą być podnoszone od nowa przez kibiców. Koncern Red Bull musiał wykupić klub z niższej ligi, do tego nie mógł nazwać go jak oferowany przez siebie produkt (nazwał w końcu RB, czyli... RasenBallsport Leipzig) i musiał wspinać się po ligowych szczeblach, by reklamować się dzięki meczom w Bundeslidze. I żaden klub z wiernymi kibicami na tym nie ucierpiał, bo kluby są wartością większą niż zwykła firma. Mają społeczną odpowiedzialność. Tak jest w Niemczech.

 

W Polsce chcemy podążać ścieżką angielską. Potrzebujemy w takim razie inwestorów i świetnego produktu, a nie klubów latami rozwijanych przez stowarzyszenia, władze miejskie i kibiców. W ubiegłym roku furorę zrobili tajemniczy inwestorzy z... Senegalu, którzy mieli przejąć kielecką Koronę. Skąd przybędą następni? Może do piłki wróci Józef Wojciechowski, który zasłynął tym, że zniszczył już dwa kluby? A może Antonii Ptak, który Piotrcovię przeniósł do Szczecina i zamienił ją na Flamengo czy Santos... Pozbądźmy się kibiców i czekajmy. Operacja się uda, pacjent umrze.

Nie zamierzam bronić ani chuligaństwa, ani nawet stylu zabawy na polskich trybunach. Stadionowy doping można nazywać chamstwem, rynsztokiem, rozrywką najniższych lotów. I można, wzorem Anglii, wymienić sobie kibiców: podnieść ceny biletów do absurdalnych sum i zaprosić na trybuny rodziny z dziećmi; postawić na jakość, piękne stadiony i świetną piłkę. Czy nie tą drogą zmierzamy?

Ta strategia tak się niektórym podoba, że przymykają oczy na oczywiste jej braki. Piękne stadiony wybudowane z miejskiej kasy, z podatków wszystkich mieszkańców, mają być tylko dla bogatych? I gdzie ta świetna piłka, na którą rodziny mają wydawać majątek? A jak to rozwiąże problem chuligaństwa? Bo w Anglii, wbrew powtarzanemu po wielokroć kłamstwu, bardzo popularnemu wśród polskich polityków, nie rozwiązano go wcale. Wyrzucono tylko chuliganów poza trybuny najwyższej ligi.

Pozostało 83% artykułu
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Rafał Trzaskowski nie zjadł świerszcza, czyli kto zyskał na warszawskiej debacie
Komentarze
Polski generał zginął pod Bachmutem? Jak teorie spiskowe mogą służyć Rosji
Komentarze
Bogusław Chrabota: Polacy nie chcą NATO w Ukrainie. Od lat jesteśmy trenowani, by się tego bać
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Ziobro, Woś, Pegasus i miliony z Funduszu Sprawiedliwości. O co toczy się gra?
Komentarze
Artur Bartkiewicz: „Pan jest członkiem”. Dlaczego Polaków nie wzrusza cierpienie polityków PiS?