Strategiczne relacje ze Stanami Zjednoczonymi stały się od kilku tygodni zakładnikiem awantury o nowelizację ustawy o IPN, na którą złożył się polityczny bałagan, niekompetencja polskiej dyplomacji i nieustanne obłaskawianie środowisk radykalnych. Nie chcąc cofnąć się ani o krok, rząd PiS wpakował Polskę w najpoważniejszy kryzys dyplomatyczny od 27 lat, przy którym uruchomienie przez Komisję Europejską procedury z artykułu 7 traktatu o UE wydaje się błahostką. Sojusz z Waszyngtonem to dla Polski kwestia geopolitycznego być albo nie być, to gwarancja przynależności do świata Zachodu. Czy krytykowana powszechnie na prawicy ustawa o IPN jest warta ceny, jaką jest nasze bezpieczeństwo?

I bez względu na to, czy Amerykanie zamrozili kontakty na wysokim szczeblu z Polską, czy wyłącznie zasugerowali takie rozwiązanie dyplomatycznymi kanałami, sprawa wygląda na bardzo poważną. Od początku polskie władze zachowywały się, jakby nie rozumiały powagi sytuacji. Gdy Departament Stanu słał kolejne oświadczenia, Polacy przekonywali, że Amerykanie nie są dobrze poinformowani. Co gorsza – jak pisałem w połowie lutego – polscy dyplomaci zapewniali Amerykanów, że ustawa o IPN zostanie zmieniona w Senacie, choć kierownictwo PiS podjęło decyzję, by przyjąć ją w niezmienionym kształcie. Mało tego, potem kierujący amerykańską dyplomacją Rex Tillerson usiłował bezskutecznie dodzwonić się do prezydenta, by uświadomić mu konsekwencje nie tylko ograniczenia wolności słowa w sprawie badań nad Holokaustem, ale też popadnięcia w konflikt z kluczowym sojusznikiem USA – Izraelem. Jak możemy oczekiwać poważnego traktowania przez partnera, którego sami nie traktujemy do końca serio?

I choć można liczyć na to, że rząd amerykański będzie racjonalny – ma przecież w naszym regionie swe interesy – konflikt z Polską może nadal eskalować i trafić do Kongresu. Obserwując obrady polskiego Sejmu, możemy się przekonać, jak łatwo emocje mogą się w parlamencie wymknąć spod kontroli. A wówczas odbudowa relacji transatlantyckich zająć nam może całe dekady.