O głupocie można by mówić, gdyby chodziło wyłącznie o decyzję o powierzeniu przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji (KRRiT) ekspertyzy osobie tak głęboko zaangażowanej w spór ideologiczny jak dr Hanna Karp. Cała reszta to błąd, który zarazem kompromituje władzę, odsłania jej kulisy, daje finalne argumenty krytykom PiS, a na dodatek rozpętuje skandal na skalę międzynarodową.
Oczywiście wszystko to łatwo było przewidzieć. Stanowisko rzeczniczki Departamentu Stanu USA, że „decyzja wydaje się podważać wolność mediów w demokratycznej Polsce”, przyjść z Waszyngtonu do Warszawy po prostu musiało. Jak ważna dla Amerykanów jest wolność słowa i jej gwarancje, wie każdy student, który zetknął się na zajęciach z treścią 1. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki. W obronie tej wolności za oceanem od dwóch stuleci staje się przed sądami albo umiera. A ci, którzy ją łamią, idą do więzienia albo wypadają na kopniakach z polityki. Nakręcono na ten temat setki filmów. Przeciętnie wykształcony człowiek – nawet w Polsce – winien znać je na pamięć.
A jednak okazuje się, że nie. Nie wiedzą o tym w organie konstytucyjnym, jakim jest KRRiT, ani w szkole medialnej ojca Rydzyka, co już mniej dziwi. I wypływamy na ocean bezsensu i oportunizmu, niekompetencji, przypadkowości i partyjnego wazeliniarstwa. Politykę zagraniczną 40-milionowego kraju uprawiają na własny rachunek pani Karp i pan Kawecki, a liderzy Wielkiego Projektu, któremu na imię Polska, stoją z rozdziawionymi gębami i nie wiedzą, co powiedzieć „głównemu sojusznikowi” Warszawy.
Proszę mi darować wypowiadanie się na temat uzasadnienia kary. Zbyt długo robiłem telewizję na żywo, by traktować opinie pani Karp na poważnie. Zajmuje mnie co innego. Decyzja Krajowej Rady i awantura, którą wywołała, to najkrótsza recenzja PiS-owskiego państwa, gdzie najważniejszy jest mechanizm lojalności wobec głównego prezesa. Wątpię, by sam był inspiratorem lub choćby o sprawie wiedział. Zapewne w Krajowej Radzie ktoś, odgadując jego intencje, chciał zrobić mu po prostu przyjemność i dokopać TVN.
Szukano pretekstu i znaleziono w całodniowych relacjach sprzed roku. Jako że żaden przyzwoity ekspert nie chciał do tego przyłożyć ręki, wymyślono znaną z telewizji Trwam publicystkę „Egzorcysty” z literkami „dr” przed nazwiskiem. Ta jak stalinowski prokurator wygrzebała argumenty, a potem jeszcze pogroziła paluchem na jednym ze służalczych portali. Efekt musiał przerazić, ale jeszcze bardziej przeraża cała sytuacja, w której widać jak na dłoni bezdroża zarządzanego przez monopartię państwa. Bo kiedy cały jego mechanizm ma służyć liderowi, gdy każda motywacja, działanie albo – wręcz odwrotnie – niedziałanie opiera się na odgadywaniu woli jednego człowieka, prawdopodobieństwo porażki, wpadki lub błędu wzrasta do setnej potęgi. Rozum zasypia, budzą się demony.