Dziwnym bowiem uczuciem jest, gdy w centrum prasowym zostaję otoczony przez kolegów dziennikarzy z innych krajów i bacznie lustrowany. Szukają sińców i śladów pobicia, a może są ciekawi, jak dużo przytyłem? Nie wiem. Nigdy tego nie powiedzieli. Miast tego zasypują mnie lawiną pytań o to, jak TAM jest, bo przecież jestem człowiekiem STAMTĄD.

Tłumaczenia, że nic wielkiego się nie dzieje, że Jarosław Kaczyński nie wprowadza dyktatury (przynajmniej na razie), że w demokracji normalne jest, że ten, który wygrał, mebluje państwo po swojemu, że prawem opozycji jest protestować, że nikt nikogo w więzieniach nie zamyka, a właściwie to rządzący mają poparcie społeczne, do niewielu dociera.

Doskonale widoczne było to podczas środowej debaty nad praworządnością w Polsce. Tylu mitów na temat tego, co dzieje się nad Wisłą, dawno już nie słyszałem. Właściwie to się zastanawiam, dlaczego wciąż jestem na wolności – wszak parę razy wsadziłem politykom PiS szpilę. Do starej śpiewki o Trybunale Konstytucyjnym i zamachu na sądownictwo doszły teraz dwa kolejne tematy: rząd PiS próbuje ograniczać prawa kobiet i przyzwala na wznoszenie skandalicznych haseł podczas Marszu Niepodległości. Poziom debaty jest tu żenująco niski, po obu stronach brakuje jakichkolwiek merytorycznych argumentów.

„Chcemy Polski w UE i z miłości do waszego kraju chcemy go ukarać. Może się opamięta" – wybrzmiewa na sali plenarnej. Pokrętna to logika, ale skoro rząd odmawia dialogu... Odmawia, bo jego zdaniem nie ma o czym rozmawiać. Koło się zamyka. I tak ten taniec będzie trwał. Żadna ze stron nie ustąpi. Tego nie da się już posklejać – chyba że znów wejdziemy do głównego nurtu europejskiej polityki. Kiedy pytam, dlaczego inaczej traktuje się Maltę i Hiszpanię, czy tam aby na pewno wszystko jest w porządku, odpowiada mi milczenie. Pozostaje mi tylko zaprosić moich kolegów dziennikarzy do Polski, by na własne oczy przekonali się, jak jest naprawdę. Ale chyba nie przyjadą. Za bardzo się boją.