Wykorzystanie włoskich kłopotów UniCreditu do tego, by odkupić drugi największy polski bank, było oczywiste. Pominięcie takiej okazji byłoby poważnym zaniechaniem.

To zrozumiałe, że do odkupu Pekao stworzono konsorcjum państwowych instytucji PZU i Polskiego Funduszu Rozwoju (który na zakup pożyczył pieniądze u innego państwowego giganta PKO BP), ponieważ w Polsce brak kapitału prywatnego, który zdolny byłby udźwignąć taką transakcję.

Niemniej najważniejsze pytania powstają o przyszłość sektora bankowego w Polsce. Państwowa własność zrozumiała jest w sektorze energetycznym czy obronnym. Pytanie, czy istnieje uzasadnienie dla trwałej tak dużej obecności państwa jako właściciela w sektorze bankowym. Pragmatyzm wskazuje bowiem, że pojawia się wówczas ryzyko upolitycznienia upaństwowionych spółek, na czym najbardziej tracą obywatele, którzy mają pecha być klientami lub akcjonariuszami tych banków. Muszą się bowiem składać na realizację przez ich banki celów politycznych, choć te cele nie zawsze mają sens ekonomiczny.

Dlatego najbardziej zrozumiałym ruchem – po repolonizacji – byłoby sprzedanie posiadanych udziałów. Gdyby państwo zdecydowało się zbyć dużą część posiadanych akcji Pekao na warszawskiej giełdzie, mogłoby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Wicepremier Morawiecki mógłby nie tylko dać impuls rozwojowy polskiej giełdzie, ale też zrobić krok ku czemuś, o czym niedawno mówił – zachęceniu Polaków, by oszczędzali, inwestując w akcje polskich przedsiębiorstw.

Tyle że odsprzedanie udziałów oznaczać będzie ograniczenie wpływu polityków na Pekao. Dlatego wicepremier Morawiecki stanie przed nie lada dylematem.