Ludzie zwykli traktować ekonomię jak naukę ścisłą, np. fizykę klasyczną, której dawno rozpoznane prawa daje się skwantyfikować za pomocą liczb i z pożytkiem wykorzystywać w przeróżnych dziełach człowieka – od konstrukcji roweru po loty na orbitę. Tymczasem z ekonomią, choć i ona posługuje się liczbami, jest zupełnie inaczej. Jako nauka społeczna, opisująca nasze zbiorowe zachowania gospodarcze, co i raz napotyka obszary niejednoznaczności wynikające z emocjonalnej natury społeczeństw. Dlatego łatwiej wysłać rakietę w kosmos, niż np. precyzyjnie zaplanować i wcielić w życie politykę gospodarczą kraju. Zbyt dużo tu niepewności wynikającej z wpływu nastrojów społecznych.

Właśnie teraz ekonomiści stają przed zagadką – przyznaję – dość przygnębiającą. Oto w tym samym czasie, gdy oficjalny wskaźnik bezrobocia w Polsce spada najniżej od 30 lat, a nawet najwięksi pesymiści prognozują wzrost PKB na przyszły rok powyżej 3 proc., ponad połowa ankietowanych Polaków spodziewa się nadejścia recesji, nawet w perspektywie kilku miesięcy. I zastanawia się, jakie zakupy w związku z tym ograniczy.

To może tłumaczyć, dlaczego uruchomiona przed wyborami bardzo kosztowna druga porcja 500+ nie przełożyła się na skok konsumpcji. Wielu obdarowanych odłożyło otrzymane od państwa pieniądze, w wyniku czego np. obligacje skarbowe rozeszły się jak świeże bułeczki. Ludzie oszczędzają. Na czarną godzinę?

Daleki jednak jestem od wieszczenia nieuniknionej recesji, bo światowa gospodarka bywa nieobliczalna i może nas zaskoczyć, także pozytywnie. Ale faktem jest, że mnożą się chmury burzowe. Trwa wojna handlowa Donalda Trumpa ze wszystkimi. Coraz bliżej do brexitu, który – jak oszacowali eksperci Polskiego Instytutu Ekonomicznego – może pozbawić w kraju pracy od 20 tys. do 35 tys. osób, zależnie od tego, czy rozwód Wyspiarzy z UE odbędzie się z umową czy bez niej.

Dobra koniunktura trwa już zaskakująco długo. Giełdy w USA przeżywają najdłuższą w historii hossę, która wcześniej czy później musi się skończyć. Poprzednia rekordowa, z lat 1990–2000, skończyła się załamaniem, gdy pękła bańka internetowa. A kryzys z 2008 r. nauczył nas, że gdy Ameryka łapie grypę, wcześniej czy później kaszle cały świat, i wbrew ludowej mądrości nasza chata już nie jest z kraja. Czy polscy przedsiębiorcy są dobrze przygotowani na ochłodzenie, a może – nie daj Bóg – recesję? Z jednej strony są zaprawieni w bojach, bo przeżyli już dwa załamania: jedno po pęknięciu internetowego bąbla, drugie po plajcie Lehman Brothers. Szkoda jednak, że nie wykorzystali obecnego eldorado do inwestycji, jakby nie wierząc w obietnice władzy, że słać im będzie pod nogi czerwone dywany. Z drugiej jednak strony nie wydali gotówki, więc mają mocną poduszkę ratunkową, która powinna zapewnić im w miarę miękkie lądowanie w złych czasach. Więc może jednak czarne nastroje Polaków nie są uzasadnione?