Według szumnych zapowiedzi tąpnięcie sprzed siedmiu lat miało się więcej nie powtórzyć, kłopotom zapobiec miały lepsze umowy z wykonawcami, na których wcześniej przerzucono całe ryzyko związane ze zmianami cen na rynku. Obietnic było co niemiara, rząd PiS na początku swojej kadencji na niemal rok wstrzymał rozstrzyganie przetargów, by – jak wtedy przekonywano – przygotować nowe, lepsze zasady współpracy między stronami infrastrukturalnych inwestycji. Ba z początkiem 2018 r. powstała nawet specjalna komisja przy Radzie Ekspertów Ministerstwa Infrastruktury, której zadaniem miało być opracowanie sprawiedliwej metody waloryzacji umów w toku. Brzmi to wszystko pięknie, ale – jak się okazało – efektów nie przyniosło.

To znaczy przyniosło, ale nie takie. Wszystko wskazuje na to, że nasz rynek budowlany zmierza dokładnie w tę samą stronę, co siedem lat temu. I znów słychać argumenty, że skoro firmy składały oferty w przetargu, powinny brać pod uwagę zmienność cen na rynku czy inne okoliczności mające wpływ na kalkulację, jak choćby problemy z pracownikami. Kłopot w tym, że proces rozstrzygania przetargów drogowych w Polsce ciągnie się niemiłosiernie długo, a sama inwestycja w popularnej dziś formule „zaprojektuj i zbuduj" to przynajmniej trzy, cztery lata.

W tym czasie może zmienić się wszystko i nie można odwracać głowy, mówiąc: „Trzeba było uważać". Owszem duzi gracze posiadający w portfelach deficytowe dziś kontrakty jakoś sobie poradzą, ale ci mniejsi już nie. Stąd alarmistycznie brzmiące zapowiedzi fali bankructw w budownictwie, których ofiarą może paść nawet 80–85 tys. pracowników. Nie wspominając o ryzyku utraty części unijnych funduszy, co jednak byłoby wizerunkową plamą dla kraju, który chwali się jednym z najbardziej dynamicznych wzrostów w UE.

Nie wiem, czy rząd się ugnie pod presją drogowych faktów, czy będzie utrzymywał, że firmy powinny zatrudniać jasnowidzów. Jeśli mniejsze przedsiębiorstwa zaczną upadać, te 85 tys. zatrudnionych przez nie osób szybko znajdzie nową pracę, bo braki w branży są szacowane na grubo ponad 100 tys. Ale straty dla gospodarki będą znacznie większe niż tylko spóźnienie dużych drogowych kontraktów czy utrata części unijnych pieniędzy. Bo te małe firmy są nie tylko podwykonawcami największych graczy, ale też głównymi wykonawcami wielu lokalnych kontraktów, realizowanych przez gminy czy powiaty. Już teraz z małymi, acz ważnymi, inwestycjami samorządowymi są kłopoty, bo do przetargów nie zgłasza się nikt. Jeśli nastąpi krach, nie warto ich będzie nawet ogłaszać. W ten sposób za błędy na górze zapłaci ktoś zupełnie inny.